Zbigniew Herbert był jednym z niewielu ludzi pióra, którzy bronili niestrudzenie i odważnie bohaterskich żołnierzy Powstania Antykomunistycznego 1944-1963 (podaje się taką cezurę, bo w 1963 zamordowany został ostatni Żołnierz Wyklęty: Józef Franczak ps. "Lalek", sierżant WP, żołnierz ZWZ-AK, działał w konspiracji. Zginął od kul ZOMO). Niedawno na łamach "GPC" Księcia Poetów wspominał Marek Nowakowski. Wklejam tylko fragment, mimo że wykupiłam dostęp do całego artykułu. Jeśli ktoś będzie chciał, to wykupi sobie za symboliczną złotówkę:)
MAREK NOWAKOWSKI WSPOMINA ZBIGNIEWA HERBERTA
Zbyszek ochoczo
chadzał z nami na eskapady, do podłych, plugawych szynków, Smakosza,
Popularnej, Toruńskiej, Wygodnej, Orłówki, Niedźwiadka. Nie odstawał. Swojak w odróżnieniu
od parnasistowskich frajerów. Opierałem się na początku. Niechęć. Stereotyp
wspomnień o bliskich, którzy odeszli. Dużo w tym sztuczności, wydętego patosu.
Modelowanie posągu bez skazy. Tym bardziej pisać o Nim. Tyle już napisano.
Świetnie, odkrywczo. Prawdę, nieprawdę. Z różnych przyczyn. Osobistych,
koniunkturalnych. Politycznych. Namnożyło się wielu jego przyjaciół. Im dalej
od chwili Jego śmierci, tym ich przybywa. Nie odezwie się przecież i nie
odpowie. Można śmiało puszczać wodze fantazji. Kreować dowolnie. Nie chcę być
jednym z takich. Dlatego tak długo zwlekałem i tyle mnożyło się wątpliwości.
Przeważyła potrzeba utrwalenia tego, co zapamiętałem.
Nie był parnasowskim frajerem
Przede wszystkim
darzyłem go sympatią. Nie była to przyjaźń, która polega na ciągłości. Bywała
dorywczo, sporadycznie. Poznaliśmy się w roku 1958. Na pewno w redakcji
„Współczesności”. Tam przychodziło wielu pisarzy, malarzy, poetów. Tygodnik
nieobciążony komunistycznym balastem ruszył w październiku 1956 r. i był kuźnią
ówczesnych debiutów. Drukowali na jego łamach również ci ze starszego
pokolenia, którzy nie skazili pióra narzuconą ideologią, socrealizmem w
poprzednim okresie. Miron Białoszewski, Staszek Swen Czachorowski.
Przyszedł
Zbigniew Herbert. Średniego wzrostu, szczupły, lekko utykał. Krótko ostrzyżony,
pojedyncze nitki siwizny, twarz okrągła, szeroki jasny uśmiech, oczy bystre,
nos nieco zadarty, kościuszkowski. Zwykły, sympatyczny. Mimo różnicy wieku
przyjęty życzliwie przez gromadę pyszałkowatych debiutantów. Już przedtem
drukował wiersze, pisywał w „Tygodniku Powszechnym”. Ale nie przejawiał
wyższości, nie epatował erudycją, żadnego poklepu wobec nas, znacznie
młodszych. W zachowaniu tutejszy, nieodrodny syn równiny środkowoeuropejskiej
(jeszcze nie wiedziałem o jego lwowskim rodowodzie), gdzie trunkiem była
kartoflana gorzała, żadne tam amfory z greckim winem. Ochoczo chadzał z nami na
eskapady, do podłych, plugawych szynków, Smakosza, Popularnej, Toruńskiej,
Wygodnej, Orłówki, Niedźwiadka. Nie odstawał. Swojak w odróżnieniu od
parnasistowskich frajerów. Ale gdy nieraz poeci wszczynali dysputy o tematyce
górnolotnej, imponował oczytaniem, znawstwem klasyki, mitologii starożytnej,
światowej literatury. Nawet Stanisław Grochowiak, koryfeusz takich sympozjonów
na warszawskiej agorze, słuchał go uważnie, może z pewną zazdrością.
Czasem
odłączałem się ze Zbyszkiem i brałem go na osobny swój szlak. W tym innym
światku, naznaczonym specyficzną więzienno-kryminalną obyczajowością, też nie
odstawał. Umiał się zachować, nie budził obcości. Dla mnie wtedy to był ważny
sprawdzian. Ciekawy był nieznanych środowisk. Nie oceniał przedwcześnie,
otwarty na rozmaitość ludzkich postaw, motywów wyboru i pasji. Nic z góry
dogmatycznie ustalonego. Dobrze się z nim wędrowało po mieście za dnia i nocą.
Tak samo swobodnie czuł się w kręgu starych, przedwojennych pisarzy. Oni go
cenili. Liczył się w poezji jako indywidualność. Przyznaję, niewiele wówczas
czytałem jego wierszy i nieuważnie, bardziej mnie interesował on sam.
Prawdziwy wędrowiec, gawędziarz
Byliśmy razem w
Oborach, pałacu zamienionym w dom pracy twórczej literatów. Może rok 1963, może
nieco później. Ten pałac, dawniej własność rodu Potulickich, stanowił dla
młodych pisarzy szansę na dobre warunki do pracy. Samodzielny pokój, wikt,
izolacja. Za dnia stukaliśmy na maszynach do pisania, a pod wieczór
uprawialiśmy życie towarzyskie.
Zbyszek Herbert był z nami.
Z tej kompanii
pamiętam Bogdana Wojdowskiego, Romana Śliwonika, Andrzeja Brychta. Ze starszych
– Wiktor Woroszylski, Andrzej Mandalian, może Adam Bahdaj. Wędrowaliśmy po
łęgach starorzecza Wisły, przez piachy i zagajniki do Konstancina i tam postój
w restauracji u Berentowicza. Zbyszek Herbert jak prawdziwy wędrowiec, z
nieodłącznym chlebakiem przewieszonym przez ramię. Świetny kompan,
facecjonista, gawędziarz. Styl bycia lekki, niefrasobliwy. Jednocześnie
sprawiał wrażenie człowieka w stanie tymczasowym, prowizorycznym, bez stałego
oparcia.
W letnich
miesiącach jeździł na Suwalszczyznę, do Augustowa. Wspominał mroczne rozmowy z
mieszkańcami puszczańskich wiosek o okupacji sowieckiej tamtych stron. Interesowała go pamięć powojennego,
antykomunistycznego oporu. Zapewne słuchowisko radiowe "Lalek" powstało z
tej inspiracji. Doskonale pamiętam, jak spoważniał (odrzucił maskę poczciwego
wesołka), kiedy wdał się w rozmowę z dwoma moimi znajomymi z AK, nazywałem ich
na swój użytek Powstańcami. Chciwie chłonął to, co opowiadali. Byli to dwaj
strażnicy tamtego patriotycznego etosu. W powojennej Polsce całkiem świadomie
egzystowali na marginesie. Zbyszek rozgrzał się młodzieńczo, jakby razem z nimi
uczęszczał do konspiracyjnej podchorążówki Agrykola i brał udział w pierwszych
akcjach. Aż rozochocony ostatecznie, zaczął wyśpiewywać z cudownym lwowskim
akcentem batiara piosenki ze swojego rodzinnego miasta, o którym z nami,
młodymi pisarzami, dotychczas nigdy nie mówił.
Wspólnie w opozycji
Bywał
zaskakujący, pod dobroduszną pozą lekkoducha kryła się jeszcze jakaś inna sfera
doświadczeń, wiedzy, którą niechętnie się dzielił. Jego wiersze czytałem coraz
uważniej. Miały uniwersalny wymiar, dużo odniesień do antyku, kultury
śródziemnomorskiej. Ale były też "Guziki", z łatwo czytelnym kontekstem
Katynia. Intuicyjnie wyczuwałem dojrzałość artysty świadomego sensu słów,
których używa. W naszej pogłębiającej się znajomości następowały długie
przerwy. Wyruszał w podróże do Francji, Włoch, Grecji. Tam znajdował źródła
inspiracji. Przysyłał pocztówki zapisane drobnym, kaligraficznym maczkiem liter
ozdobionych miniaturowymi rysuneczkami. Niefrasobliwe, kpiarskie i serdeczne.
Owocami podróży były teksty drukowane w „Twórczości”. Eseje o malarstwie
włoskiego renesansu, gotyckich katedrach, albigensach. Złożyły się na "Barbarzyńcę w ogrodzie". Silne wrażenie z lektury tej prozy nie tylko o
sztuce, jeszcze o czymś więcej. Intensyfikacja naszej znajomości przypadła w
latach siedemdziesiątych na forum Związku Literatów Polskich.
Źródło i ciąg dalszy: "Gazeta Polska Codziennie": TUTAJ.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie miałam aparatu ze sobą, no ale za rok utrwalę te obchody. Warto mieć swoją dokumentację:)
Usuń