30 listopada 2012

Cytat na sobotnio-niedzielny "wywczas":)

Przeżyć resztę życia w całkowicie nowych miejscach. Porzucić książki. Spalić wszystko zaczęte. Jechać do krajów, których mowy nigdy nie potrafimy się nauczyć. Strzec się wszelkich wyjaśnień. Milczeć, milczeć i oddychać, wdychać niepojęte. Bycie samemu jest tak ważne, że trzeba w tym celu wyszukiwać sobie wciąż nowe miejsca, gdyż człowiek wszędzie zbyt szybko się zagnieżdża. Najgroźniejsza zaś jest zgromadzona potęga książek... [...] od książek nie ma ucieczki, ich klątwa jest całkowita i nieodwołalna. Uciekniesz do lasu, spalisz bibliotekę, utracisz wzrok, ale dopóki będziesz miał pamięć, przeczytane książki będą szły za tobą jak najwierniejsza kochanka i nieubłagany kat...

Zdzisław Skrok, Książki [w:] tegoż, Wymowność rzeczy, Iskry, Warszawa 2012, s. 142 [wyróżnienie moje].


                                                 Podoba mi się to hasło:)

27 listopada 2012

Paczuszka pełna książek:)

Aktualizacja wczorajszego posta:

Nie będę już wystawiać Waszej, drogie czytelniczki (i czytelnicy!) cierpliwości na próbę i ujawnię wreszcie zawartość paczuszki:)
Oto moje "perełki":



Od dołu: Marek Nowakowski, Joanna Siedlecka, Julia Hartwig, Artur Międzyrzecki, Anna i Jerzy Turowiczowie, Bohdan Urbankowski, Zbigniew Herbert - mnie takie towarzystwo odpowiada. A Wam?

                                         Prawda, że pasują do siebie te publikacje? Zwłaszcza że Julia Hartwig przyjaźniła się z Herbertem. Ostatnio zanurzyłam się w historii literatury polskiej: czytam przede wszystkim o polskich pisarzach i poetach, a następnie sięgam po ich utwory. Tak właśnie było po lekturze znakomitej biografii Urbanka o Broniewskim. Życie i twórczość się zazębiają, więc zaczynam od "lustracji" danego literata, a kończę na zapoznaniu się z jakimiś jego utworami. Od podglądania czyjegoś życia do fikcji literackiej - tak to u mnie teraz wygląda.:)

Przejrzałam książkę Zdzisława Skroka i wpadłam w zachwyt. Jeden z rozdziałów jest... o książkach! Jakże inaczej by mogło być! Biorąc pod uwagę tytuł publikacji. Przecież książka to jedna z najważniejszych rzeczy, bez których żyć nie sposób. A jakie piękne cytaty o książkach znalazłam w eseju Skroka. Cymesik!    







Druga książeczka to zbiór reportaży hiszpańskiej pisarki Carment Laforet z jej podróży po Polsce komunistycznej. Oprócz tego, jak widać niżej, eseje Kosidowskiego, dzienniki Mycielskiego (ci dwaj autorzy są mi zupełnie nieznani), historii telewizji polskiej pióra Dariusza Michalskiego, a także ozdobiona zdjęciami i przedrukami z prasy książeczka o położeniu kobiet na początku XX wieku w Austrii i Galicji wydana nakładem niszowego wydawnictwa z Żywca. 
Alu i Książkowcu, za sprawą poniżej zamieszczonych komentarzy pełnych zachwytu na temat twórczości Kosidowskiego, którego czytałyście, jak piszecie, w dzieciństwie, zaintrygowałyście mnie i zainteresowały jeszcze bardziej postacią i dorobkiem tego autora.:)


Dla tych, którzy tak jak ja, niewiele wiedzą o Kosidowskim i nie czytali jego książek, wklejam notkę biograficzną:


Zenon KosidowskiZenon Kosidowski urodził się w 1898 roku w Inowrocławiu w rodzinie inteligenckiej, był ciotecznym bratem Arkadego Fiedlera. Ukończył Gimnazjum Klasyczne w Poznaniu, zmobilizowany do armii pruskiej walczył pod Verdun. Po dezercji uczestniczył w powstaniu wielkopolskim. Studiował na Uniwersytecie Poznańskim i Uniwersytecie Jagiellońskim.
Zadebiutował w 1919 roku jako poeta. Od 1928 roku był dyrektorem poznańskiej rozgłośni Polskiego Radia, od 1934 roku prezesem Związku Zawodowego Literatów Polskich w Poznaniu, a od 1937 roku wicedyrektorem Polskiego Radia w Warszawie. W roku 1938 został laureatem Srebrnego Wawrzynu Polskiej Akademii Literatury.
Po wybuchu drugiej wojny światowej dotarł do Portugalii, a następnie USA, gdzie m.in. wykładał na Uniwersytecie w Los Angeles.
W 1952 roku wrócił do kraju i podjął z konieczności – nie mając żadnych środków do życia – działalność pisarską. Wydał: Gdy słońce było bogiem (1956), Królestwo złotych łez (1960), Opowieści biblijne (1965), Rumaki Lizypa (1965) i Opowieści ewangelistów (1979).
Zmarł w Warszawie w 1978 roku.
 (Zdjęcie oraz informacje pochodzą ze strony wydawnictwa Iskry)

Zygmunt Mycielski – kompozytor, pisarz i publicysta – ur. 17 sierpnia 1907 r. w Przeworsku. Studia muzyczne odbył pod kierunkiem Rizziego w Krakowie oraz Nadii Boulanger i Paula Dukasa w paryskiej École Normale de Musique.
W Paryżu przebywał do 1936 roku, gdzie był m.in. założycielem Stowarzyszenia Młodych Muzyków Polskich i przez pewien czas jego prezesem. Po powrocie do Polski zajmował się komponowaniem i publicystyką muzyczną. W 1939 roku brał udział w kampanii wrześniowej. Przedostał się do Francji, gdzie dostał się do niewoli i przebywał w obozie jenieckim do 1945 roku. Potem wrócił do Polski. Włączył się czynnie w organizowanie powojennego życia
muzycznego. Był m.in. prezesem Związku Kompozytorów Polskich i redaktorem naczelnym „Ruchu Muzycznego”. W roku 1968 za swą bezkompromisową postawę (opublikował w paryskiej „Kulturze” „List otwarty do muzyków czeskich i słowackich"), został na ponad dwadzieścia lat wykreślony z życia publicznego – nie wykonywano jego utworów, zakazano publikacji. Na jego twórczość składają się pieśni, utwory kameralne i symfoniczne, wśród których zwracają uwagę te z ostatniego okresu twórczości – Liturgia Sacra, Trzy psalmy, Fragmenty. Zygmunt Mycielski zmarł 5 sierpnia 1987 roku i został pochowany w rodzinnym majątku w Wiśniowej.

 (Zdjęcie oraz informacje pochodzą ze strony wydawnictwa Iskry)





25 listopada 2012

O postrealnym świecie, w którym zanurzeni są młodzi z wielkich miast



Przerabianie przez cały tydzień swojego jedynego, niepowtarzalnego, nieubłagalnie mijającego życia na pieniądze musi skończyć się głupawką, zwierzęcym wrzaskiem „mam prawo do odrobiny wolności!!!”. Nawet jeśli ta hektyczna, hurtem realizowana wolność, która musi wystarczyć na cały kolejny tydzień, oznacza prawo do swobodnego robienia z siebie palanta, darcia śluzówki genitaliów na strzępy i do spania potem z głową w sraczu.

Tak Masłowska opisuje w swojej najnowszej powieści piątkowe szaleństwa „młodych, wykształconych, z wielkich miast”. Musiała ta książka zaboleć pseudoautorytety lansujące od zarania III RP hasło „Róbta, co chceta”. Ale po kolei.

Po Kochanie, zabiłam nasze koty Doroty Masłowskiej sięgnęłam trochę z przekory, trochę z ciekawości. Lubię po jakimś czasie skonfrontować się z utworami autorów hołubionych przez rodzimych recenzentów i gremia wszelkie. Zawodowi krytycy literaccy, usadowieni zarówno na lewej, jak i prawej barykadzie (przy czym ta pierwsza, jak łatwo zauważyć, uprawia terror kulturowy w większej mierze, bo ma liczniejsze i większe armaty), cierpią bowiem ostatnio na brak dobrego smaku i zdrowego rozsądku, o czym słusznie wyrokuje Waldemar Łysiak w swojej ostatniej książce, więc staram się zachować dystans do wszelkich nagradzanych i „cmokanych” pisarzy. Zanim jednak napiszę o swoich wrażeniach po lekturze powieści Masłowskiej, opiszę w skrócie to, co działo się wokół pisarki w trakcie jej promocyjnej, właściwie medialnej trasy.

Z najnowszym utworem Masłowskiej wiąże się bowiem pewna typowa dla polskiej sceny literackiej historia. Warto o niej wspomnieć, bo świetnie ilustruje ona te wszystkie zjawiska, o których alarmuje Łysiak, mianowicie sitwowość polskiej krytyki literackiej, która jest wypadkową wojny „różowego” vel „michnikowskiego” Salonu III RP z białogwardyjskim Antysalonem III RP. Otóż pisarka udzieliła w październiku (tuż przed pojawieniem się powieści w księgarniach) wywiadu dla „Rzeczpospolitej” (oczywiście to była jeszcze „stara” Rzepa, przed głośną „czystką” dokonaną na polecenie obecnych władz rządowych – warto odnotować owo słynne nocne spotkanie wydawcy dziennika z rzecznikiem rządu, w czasie którego ten pierwszy informuje polityka partii rządzącej, co się ukaże następnego dnia! Wyobrażacie to sobie na przykład we Francji, w Wielkiej Brytanii albo w Stanach Zjednoczonych?). Co powiedziała Masłowska Mariuszowi Cieślikowi? Na pytanie dotyczące samotności i niezrozumienia drugiego człowieka pisarka odpowiedziała:

Może to, co teraz powiem, zabrzmi w moich ustach dziwnie, ale myślę, że to wynika z braku Boga. Świat bez Boga stracił czubek, środek: zdeformował się. A ludzie zatracili poczucie proporcji, poczucie tego, co jest ważne. Dlatego odsuwają od siebie ból, chorobę, śmierć. Nawet jeśli przydarza im się coś poważnego, to przeżywają to w sposób ekstremalnie płytki, formalny albo biorą środki znieczulające, uspokajające. W tej potężnej maszynerii, jaką jest ludzki umysł i dusza, mielą jakieś śmieci, papierki, bzdury. A potem na nic innego nie wystarcza już energii ani czasu. Na temat mojej nowej książki usłyszałam wiele opinii bagatelizujących jej przesłanie, na przykład taką, że to, że żyjemy w bzdurze i jesteśmy samotni to banał, że to nic odkrywczego. Cóż, to zadziwiające, jak bardzo stało się to oczywiste, przezroczyste, jak bardzo to w sumie zaakceptowaliśmy. A dla mnie to jedna ze składowych Apokalipsy, która dokonuje się na naszych oczach. Podstawowy temat współczesności. Skoro nie ma akurat wojny i pozornie nic nie zagraża naszej wolności...