Czy możemy jeszcze coś zmienić w tym
krajobrazie pamięci polskich bohaterów i ofiar tragicznej historii XX wieku,
kiedy wszelka polska martyrologia jest tak wyśmiewana, przyjmowana zaporowym
ogniem szyderstwa najpotężniejszych mediów i wykreowanych w nich autorytetów?
Doskonałą
odpowiedzią na to postawione niedawno przez prof. Andrzeja Nowaka pytanie jest
książka Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm Lepszy
dzień nie przyszedł już. Mieszkająca dziś w USA autorka kojarzona jest z
Melchiorem Wańkowiczem, o którego spuściznę dba pieczołowicie, odkąd pisarz
zapisał jej swoje archiwum. Na pokaźny i doceniany dorobek Ziółkowskiej-Boehm
składają się jednak książki nie tylko o życiu i twórczości Wańkowicza, którego
sekretarką była przed dwa lata, lecz także publikacje oparte na polskiej
historii najnowszej. Za książkę Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego
krzyża otrzymała w 2007 roku nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie,
rok później Otwarta rana Ameryki była nominowana do nagrody Angelus, a Dwór
w Kraśnicy i Hubalowy Demon − do Nagrody Literackiej im. W. Reymonta
(2010).
Lepszy dzień nie przyszedł już to jedna
z tych książek, która może i powinna jeszcze coś zmienić w tym krajobrazie
pamięci polskich bohaterów i ofiar tragicznej historii XX wieku. Tego
rodzaju publikacje zapadają w duszę i serce, zmieniają nasze postrzeganie
najnowszej historii, gdyż uświadamiają, że każda z ofiar dwóch totalitaryzmów: nazizmu
i komunizmu, miała imię i że każda zasługuje na ludzką pamięć. Dzięki
publikacji Ziółkowskiej-Boehm możemy zobaczyć drugą wojnę światową przez
pryzmat losów trzech rodzin żyjących przed jej wybuchem na wschodnich terenach
II RP. Niesamowicie przejmujące są te trzy opowieści snute przez Polaków
mieszkających niegdyś na Kresach. Pisarka oddała im głos, pozwoliła im
opowiedzieć o przeżytej przez nich gehennie wojennej. Z kart książki przebija
się wdzięczność kresowiaków za możliwość otworzenia się i opowiedzenia o swoich
cierpieniach. Dawno z nikim o tym
wszystkim nie rozmawiałam tak jak teraz z Panią… Słowa jednej z bohaterek
książki – Joanny Synowiec, świadczą o tym, że o swojej martyrologii nie chcieli
mówić przez lata. Jednocześnie mieli też poczucie, iż nie chcieli jej słuchać
ich najbliżsi. A my? Czy chcemy ich słuchać? My, którzy nie doświadczyliśmy głodu,
nędzy i wojny? Nie obruszamy się czasem często, gdy ZNÓW obchodzimy choćby rocznicę
Powstania Warszawskiego? ZNÓW ta martyrologia… Tak nam każą myśleć niektóre
medialne autorytety, których wywody bywają wielce pokręcone. A przecież pamięć o
polskich bohaterach oraz ofiarach nazizmu i komunizmu to nie tylko nasz polski,
lecz przede wszystkim ludzki obowiązek.
We wspomnieniach
kresowiaków zebranych w tomie wyraźna jest cezura dzieląca piękny czas przed
wrześniem 1939 roku od koszmaru wojny i powojnia. To było brutalne przełamanie
epoki, życia i mentalności. Wojna przeorała ich świat i umysły. Czyż możemy się
temu dziwić? Okrucieństwo okupantów, wywózki do Kazachstanu i Syberii,
nieustanne tułaczki, życie w barakach lub lepiankach… O tym długo nie mówili,
choć różne koszmarne obrazy do nich wracały i wracają, tak jak bohaterce
tytułowego, otwierającego tom reportażu. Joanna Synowiec przed wybuchem wojny
mieszkała koło Kobrynia na Białorusi. Miała 10 lat, gdy Sowieci zajęli
wschodnie tereny Polski. W lutym 1940 roku wywieźli ją wraz z rodzicami, babcią
i dwoma młodszymi braćmi do obozów w archangielskiej obłasti. Synowiec opowiada
o niewyobrażalnych cierpieniach swojej rodziny: życiu w kołchozie, głodzie,
zimnie, śmierci rodziców i młodszego braciszka, o wyjeździe z Rosji Sowieckiej,
podróży do Pahlevi (Iranu), gdzie po raz ostatni widziała brata, a potem do
Teheranu, o pobycie w Meksyku i USA, o chorobie drugiego brata, któremu udało
się przeżyć gehennę: Z Józiem była też
tragedia. […] Dwa lata nic nie mówił. Był już odtąd wciąż w szpitalach. Teraz
jest w domu stałej opieki. Opiekunka powtarza mi, że Józio w nocy mówi po
polsku i płacze.
Dla Polaków
mieszkających przed 1939 rokiem na Kresach Południowo-Wschodnich Polska to
Kobryń (Polesie), Stanisławów, Lwów, Zaleszczyki, Kraśnica… Miejscami ich
osiedleń po układzie Sikorski-Majski były Indie, Persja, Liban, Palestyna,
Egipt, Meksyk, Rodezja Północna, a po wojnie Wielka Brytania, Stany
Zjednoczone, Afryka Południowa… Dziś potomkowie rodzin tułaczych przyjeżdżają
do Warszawy, Krakowa, Wieliczki, Zakopanego, ale także na Ukrainę. W 1996 roku
w Dźwiniaczu zobaczyli zniszczone, ale
wciąż uderzająco piękne zabudowania, ze starego dworu nie pozostało nic.
Pojechali dalej, ujrzeli grobowiec rodziny Wartanowiczów. Tablicę z nazwiskiem
odrąbano, obok były nowe groby przybrane sztucznymi kwiatami. Był zmurszały,
zniszczony, ale stał.
Historie utrwalone
w książce Lepszy dzień nie przyszedł już
opowiadają o zagładzie nie tylko jednostek i rodzin, lecz także cywilizacji,
jaką stworzyli Polacy przed wojną na pograniczu wschodnim. Jedna z opowieści
dotyczy losów rodziny Wartanowiczów, która na Podolu prowadziła wspaniałe…
winnice! Ich olbrzymi majątek, Dźwiniacz, odwiedzał Melchior Wańkowicz, o czym
wspomina w swojej książce Drogą do
Urzędowa. Jak podkreśla Ziółkowska-Boehm, winnice na Podolu były częścią
kresowej legendy. Dzięki jej książce w pewnym sensie odżywa ona, a warto się z
nią zapoznać, mimo że te przeszłe lata to dla nas, młodego pokolenia, już
wyłącznie historia. Lektura tomu wzbudza także przemożne pragnienie, aby
pojechać i zobaczyć zabrane nam i zniszczone wskutek zawieruchy wojennej ziemie,
choć wiadomo, że pozostały tylko ruiny niektórych dworów i majątków, bo czas i historia zmiotły wszystko, nawet
groby.
Książkę o
kresowiakach straszliwie doświadczonych przez komunizm i nazizm zamyka niesamowita
historia o Romanie Rodziewiczu, hubalczyku. Jego długie i bogate w wydarzenia życie
także jest symbolem polskiego losu, losu
tułacza rzucanego z miejsce na miejsce, który w dzieciństwie znał Polskę
jedynie z opowiadań, gdyż pierwsze dziesięć lat życia spędził w… Mandżurii,
choć urodził się w Ławskim Brodzie – rodzinnym majątku na Kresach. Polacy
zamieszkujący w latach 1903-1923 Mandżurię wywodzili się przeważnie z
zesłańców. Po zajęciu jej przez Japończyków polskie dzieci były przewożone do
wolnej już wtedy Polski, wśród nich był Roman. Przed wybuchem drugiej wojny
światowej uczył się w Wilnie, a następnie pracował w rodzinnym majątku (fascynujące są opisy tej folwarcznej pracy w "polskiej Szwajcarii", jak powiat wołżyński nazwał Wańkowicz). Po
wrześniu 1939 roku koło Grodna natknął się na majora Henryka Dobrzańskiego
„Hubala”, u którego boku walczył aż do końca, przez osiem miesięcy. Po śmierci
dowódcy został żołnierzem Armii Krajowej. W sierpniu 1943 roku został
aresztowany, a po brutalnym śledztwie osadzony w hitlerowskich obozach
koncentracyjnych w Auschwitz i Buchenwaldzie. Po wojnie w ambasadzie polskiej w
Watykanie spotkał siostrę legendarnego już wówczas „Hubala”. Dzięki temu
spotkaniu Roman Rodziewicz poznał później Melchiora Wańkowicza, któremu
opowiedział o walkach w oddziale majora Dobrzańskiego. Z tej historii powstała
we Włoszech słynna książka Hubalczycy. Nie
mniej poruszające są utrwalone przez Ziółkowską-Boehm powojenne, emigracyjne
losy Romana Rodziewicza. Ten fragment reportażu opowiada o jego życiu w Anglii:
ciężkiej pracy w brytyjskiej w hucie i kopalni węgla, nieudanym małżeństwie z
Angielką, częstych przyjazdach do Polski po przejściu na emeryturę i spotkaniu po latach z
byłą narzeczoną, a także o tym, jak angielska rodzina przypadkowo
dowiedziała się o jego bohaterskiej przeszłości z brytyjskiej telewizji i o
dumie, jaką wtedy poczuła. W styczniu 2012 roku partyzant majora „Hubala”
obchodził dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny.
Spisane w
książce wspomnienia Polaków zamieszkujących przed wojną Kresy Wschodnie tworzą
żywą, niezapomnianą lekcję historii. Czytelnik staje się nie tylko słuchaczem,
ale nawet niemal naocznym świadkiem opowiadanych wydarzeń z życia tułaczych
rodzin polskich, co ułatwiają zamieszczone w tomie zachowane fotografie, a także kserokopie listów, pocztówek i dokumentów.
Wywoływane przez bohaterów reportaży z zakamarków pamięci bolesne obrazy
przeżytej martyrologii nie pozostawiają obojętnym i będą w nas tkwić jeszcze
długo po odłożeniu tej wybitnie arcypolskiej książki.
Recenzja opublikowana na wortalu
Takim ludziom, którzy mówią "Znowu...", to w życiu prywatnym nawet czasu nie poświęcam. Nie chodzi o to, że ja tylko tym żyję, bo żyję pewnie jak inni, ale brak tożsamości narodowej jest dla mnie nie do wybaczenia. I takie arcypolskie - jak to pięknie nazwałaś - książki trzeba promować, mówić o nich, ba! - krzyczeć.
OdpowiedzUsuńMy dwie krzyczymy o takich książkach tak, że ludzie mają naszych blogów dość;) Ach, jakże chciałabym pojechać na opisane w książce Podole...;) Pozdrawiam ciepło!
UsuńPolska, a wydaje się jakby inny kontynent.
OdpowiedzUsuńBo te ziemie, o których opowiadają bohaterowie tomu Ziółkowskiej-Boehm, to już niestety w pewnym sensie inny kontynent, nie nasz, bo mowa o terenach zabranych nam, Polakom... Książka jest zatem pełna nostalgii. Pozdrawiam.
UsuńLadnie napisalas. Mam" Lepszy dzien nie przyszedl juz". Narazie czeka, choc zdazylam juz ja przekartkowac. I starsznie mi zal tej trojki dzieci z pierwszego opowiadania, a zwlaszcza tego malutkiego, moze dlatego, ze znam takiego tylko troche mlodszego. Po takich losach czlowiek patrzy inaczej na to co wazne, co powinno byc wazne, i na to co niewazne. I zal, ze ci ludzie z czasow wojny juz odchodza, wiekszosc odeszla.
OdpowiedzUsuń