Na niebie wisiały nieruchome strzępy chmur.
Wzgórza srebrzyły się w słońcu, żywopłoty bielały od głogów, na polach złociły
się jaskry. Na padoku kłębiły się beczące owce. Gdzieś kukała kukułka. Wróble
ćwierkały, jaskółki oknówki przecinały powietrze. Dwie klacze w stajni, z
pyskami w workach z obrokiem, raz po raz kopały, opędzając się od much.
I takim
nieśpiesznym nurtem płynie cudowna opowieść brytyjskiego pisarza… Chwytająca za
serce. Z przyjemnością sięgnę po inne utwory Bruce’a Chatwina, aby znów przenieść
się na angielską prowincję i podglądać życie zwykłych ludzi. Nawet jeśli akcję
pozostałych powieści osadził pisarz w innych zakątkach globu, to i tak nie dam
się długo prosić. Na czarnym wzgórzu
zaczęłam czytać w pociągu, dzięki czemu prawie czterogodzinna podróż była jak
mignięcie świateł za oknami turkoczącej maszyny.
Zanim Bruce Chatwin został światowej sławy
pisarzem i podróżnikiem, spędził osiem lat, pracując w domu aukcyjnym Sotheby's
w Londynie. Dał się tam poznać jako człowiek o fenomenalnej umiejętności
rozpoznawania falsyfikatów, czemu zawdzięczał szybki awans. Doświadczenie pracy
wśród dzieł sztuki w dużym stopniu ukształtowało jego sposób postrzegania i
opisu rzeczywistości, czemu po latach dał wyraz w swoich słynnych książkach
– taki portret pisarza wyłania się z tekstu Wojciecha Konończuka zamieszczonego
na łamach "Rzepy". W tym kontekście nie dziwi mnie finezyjna
kompozycja powieści Na czarnym wzgórzu i
talent pisarza do oczarowywania czytelnika za pomocą mistrzowskich opisów
detali.
Chatwin stworzył
porywającą, wielowątkową sagę rodzinną opowiadającą życie dwóch pokoleń
farmerów walijskich od schyłku XIX wieku po koniec 1970 roku.
Pisarz przenosi czytelnika na farmę „Widzenie” zbudowaną na pograniczu: Jedno z okien wychodziło na zielone pola
Anglii, drugie na Walię i na wznoszące się za modrzewiami Czarne Wzgórze. W
tak malowniczo usytuowanym domu jednojajowi bliźniacy Lewis i Beniamin spędzili
czterdzieści dwa lata. Burze dziejowe przetaczające się przez kontynent omijały
ich rodzinne gniazdo: dwie wojny światowe przewaliły
się nad braćmi, nie zakłócając ich samotności, a dla większości mieszkających
na wzgórzu Walijczyków były jak dalekie echo, wprawdzie złowrogie, lecz jednak
wciąż tylko dalekie. Bliźniacy raczej nie tęsknili do wielkiego świata. Przez
całe swoje długie życie ani razu nie opuścili rodzinnych okolic, bardziej z nawyku niż w obawie przed światem
zewnętrznym. Ich losy opisane są z nutką ciepła i dyskretnego humoru: Bracia zastanawiali się nad rozpoczęciem
pustelniczego życia: porośnięta bluszczem altana, szemrzący strumyk, dieta z
jagód i dzikich porów, a zamiast muzyki paplanina kosów. Albo zostaną świętymi
męczennikami, kurczowo trzymającymi hostię, podczas gdy hordy wikingów będę
plądrować, palić i gwałcić. To był rok wielkiego kryzysu. Może zbliżała się
rewolucja?
Życie
braci upływa jednak w rytmie pór roku i prac gospodarskich, a nie dziejowych
katastrof. Czytelnik z łatwością i przyjemnością poddaje się temu rytmowi, jaki
dyktuje obrazowo przedstawiona przez pisarza codzienna, zwyczajna egzystencja na
prowincji. Jeśli ktoś, tak jak ja, mieszka w miejskim zgiełku, to nie będzie
mógł się oprzeć w żadnej mierze czarowi powieści, która jest w pewnym sensie literacką
odmianą czy wersją Księgi Koheleta, której cytaty przywołuje zresztą Chatwin w
finale swojego utworu. Przypomina biblijne frazy: Jest czas rodzenia i czas umierania; czas sadzenia i czas wyrywania
tego, co zasadzono…, lecz to wcale nie oznacza, że o zwykłych ludziach
opowiada w kaznodziejskim tonie. Wręcz przeciwnie. Narrator jest przede
wszystkim świetnym gawędziarzem, który przy kominku snuje dla nas historię
małej, zamkniętej społeczności i jej codzienności, tak że będziemy mieć
poczucie uczestnictwa w jakimś wspaniałym misterium.
Na czarnym wzgórzu to pełna wdzięku
alegoryczna powieść o przemijaniu oraz jasnych i ciemnych barwach ludzkiej
egzystencji; to także swoisty pean na cześć niezmiennego, wręcz rutynowego
trybu życia oraz jednym z najważniejszych jego elementów, mianowicie ciężkiej
pracy.
Powieść
Bruce'a Chatwina została sfilmowana przez Andrew Grieve'a i podobno spotkała
się z serdecznym odbiorem zarówno ze strony krytyki, jak i widzów. Chętnie bym obejrzała...
Ja lekturę mam w planach, ale już przed twoją recenzja czułam,że ta książka jest niezwykla.
OdpowiedzUsuńA film także z chęcią bym obejrzała.
Wspaniała powieść. Idealna na wakacyjny czas. Szczerze polecam.
UsuńTak błyskawicznie czytasz i piszesz, to potem nie dziw się, że ludzie nie wyrabiają na zakrętach z komentowaniem:)))
OdpowiedzUsuńO autorze słyszałam, ale nic nie czytałam.
:):):) Energia mnie po prostu rozpiera:)
UsuńŻałuję, że nie wziąłem jak jeszcze była za 9,90 zł na Weltbild. Wahałem się, cóż... Na pewno będę ją mieć na uwadze, mam nadzieję, że kiedyś mi wpadnie w łapska :)
OdpowiedzUsuńOj, żałuj, żałuj!:) Sądzę jednak, że Cię ta powieść w końcu sama odnajdzie. W czytelniczych peregrynacjach na daną książkę bowiem przychodzi zawsze odpowiedni czas. Jak to pisał przed wojną Marian Hemar: "Może kiedyś innym razem, dziś na pewno nie".:)
UsuńChyba najsłynniejszą powieścią Chatwina jest Wicekról Ouidah ale nie spodziewaj się w niej widoków angielskiej prowincji :-) ale za to też była filmowana - na jej podstawie W. Herzog nakręcił "Cobra Verde".
OdpowiedzUsuńTo musi być piękny film, bo Herzog to genialny reżyser. A na inne powieści Chatwina zaczynam polowanie:)
UsuńKrytycy trochę się go czepiają a mi się on i tak podoba :-)
UsuńSkusiłaś mnie tą recenzją i zapisuję Chatwina na moją listę, książek wartych przeczytania:)
OdpowiedzUsuńZachęcam!
UsuńPiękna recenzja, czuję się przekonana!
OdpowiedzUsuńCieszę się i dziękuję. Mam nadzieję, że się nie rozczarujesz, kiedy powieść trafi do Twoich rąk, a Twojego bloga włączam sobie do mojej "przeglądarki".
Usuń