8 grudnia 2011

Marek Nowakowski wspomina stan wojenny





Zapraszam serdecznie do przeczytania niezwykle interesującego wywiadu pt. Wylazły męty i gnidy przeprowadzonego z autorem Raportu o stanie wojennym w 30. rocznicę jego wprowadzenia. Z pisarzem rozmawiał Krzysztof Świątek:


 Jak wyglądał Pana 13 grudnia?
O 6 rano budzi mnie bębnienie do drzwi. Mieszkaliśmy z żoną na Długiej w Warszawie. Przychodzi mój przyjaciel Czesiek, który był magazynierem w gastronomii. Od progu woła: „Marek, ty nic nie wiesz? Stan wojenny! Na ulicach czołgi, wozy opancerzone, włącz telewizor”. I dziwne wrażenie, bo generał wygłasza komunikat jakby z bunkra. Po pewnym czasie znowu pukanie. Urzędowe osoby. „Jesteśmy z MSW, prosimy pana na Rakowiecką”. Żona zaniepokojona, Czesiek robi wielkie oczy, bo potwierdza się, że sytuacja jest nadzwyczajna. Wychodzę z dwoma funkcjonariuszami w cywilu. Na dole czeka samochód. Na Rakowieckiej goły pokój przesłuchań – biurko, szafka metalowa, parę krzeseł. Przychodzi młody cywil i zaczyna rozmowę. Wpada w lekki patos, ale mówi bez specjalnego żaru, monotonnym głosem: „Ważą się losy naszego kraju, musi pan podpisać zobowiązanie”. Ludzie „S” nazywali je później lojalką....

„Dlaczego mam podpisywać? Przecież będąc obywatelem uznałem konstytucję jako obowiązującą”. Odmawiam, a on wciąż napiera. Potem staje się groźny: „W tej sytuacji są specjalne przepisy, będziemy musieli pana internować”. „Trudno” – odpowiadam. Wtedy przerywa karcący monolog i wychodzi. Siedzę pół godziny. Wraca i pyta: „No jak, zastanowił się pan?”. Ja na to: „Podtrzymuję swoją decyzję”. Wtedy włącza magnetofon z zapisem mojego wieczoru autorskiego, który miałem w Budapeszcie. Musiało być więc tam „ucho”. Mówiłem o Polsce, Solidarności, że nareszcie coś się dzieje, idzie ku dobremu. Wywód dosyć krytyczny wobec władzy. Wyłącza nagranie i stwierdza: „To defetystyczne, pan jest przeciw ustrojowi”. Odpowiadam, że liczyłem i liczę na zmiany. „W takim razie jednak... – zawiesza głos – internowanie”. I znów wychodzi. Wraca i komunikuje: „Postanowiliśmy na razie sprawę zawiesić, jest pan wolny”. Odpowiadam: „Wie pan, stan wojenny, obostrzone warunki. Przywieźliście mnie z domu, to i odwieźcie”. No i odwieźli (śmiech). I puenta po latach. Spaceruję przez park w Wilanowie, zaczepia mnie mężczyzna idący z synem. „Dzień dobry, czy pan mnie poznaje?”. Nie bardzo go kojarzę, tylu ludzi w życiu. „Rozmawiałem z panem na Rakowieckiej 13 grudnia”. Wtedy go sobie przypominam. „Ma pan do mnie żal?” – pyta. „Nie, zachował się pan przyzwoicie. Co z panem?”. „Przeszedłem pozytywnie weryfikację, ale wystąpiłem z resortu. Teraz pracuję w firmie ochroniarskiej. Czytam pana książki, podobają mi się”.
Barwna historia. Podobnych jest wiele w Pana „Raporcie o stanie wojennym” dokumentującym ludzi i sytuacje rozgrywające się w tamtych dniach. Kiedy powstawał?
– Gdzieś po tygodniu od wprowadzenia stanu wojennego zacząłem pisać. Wielu pogrążało się w apatii, zniechęceniu, a mnie ogarnęła reporterska gorączka. Rejestrowałem na świeżo, potem oczywiście montowałem, konstruowałem. Zazwyczaj piszę długo, czyszczę, a tu od razu wychodziły mi skończone całości, robiłem niewielkie poprawki. Czułem się jak latający reporter. Bywałem w różnych miejscach, obserwowałem, słuchałem ludzi i zapisywałem.
Na ile bohaterowie i sytuacje z opowiadań są wzięte z życia?
– W większości zaczep był w rzeczywistych wydarzeniach. Dużo widziałem, znałem sporo osób. Mój dobry kumpel Tosiek, jeszcze z Włoch, był instruktorem w KC od związków zawodowych. Lojalny wobec mnie, ale karierę robił. W początkach drogi raczej przeciw władzy, potem się zmienił. Któregoś razu mówi: „Marek, ty piszesz różne rzeczy, możesz być w trudnej sytuacji”. Po pewnym czasie pierwsze opowiadania ukazały się w „Tygodniku Mazowsze”, potem w „Tygodniku Wojennym”, bo te dwa pisma od razu w podziemiu wychynęły. Wtedy Tosiek zadzwonił do mnie z budki telefonicznej. „Nie mogę do ciebie chodzić, trefny jesteś”. Śmieszny był i naiwny, bo przecież telefony wszystkie na podsłuchu. Pewnie miał już kłopoty, dlatego uprzedził. Później opowiadania zaczęła drukować „Kultura” Giedroycia. Spotkałem innego kolegę z dawnej chewry z Włoch, wtedy już podpułkownika MO. Też lojalnego wobec mnie. Przywiózł mi raz gruzińską wodę Borjomi, którą lubiłem. Wtedy byłem już obserwowany, sfora tajniaków siedziała na podwórku, chodzili za mną. I on został zarejestrowany. Po latach opowiadał, że wezwali go do wewnętrznego wywiadu i pytali: „Co wy macie z tym Nowakowskim?”. Miał przez to kłopoty. Odpowiedział, że znamy się od szczeniaków i nie zaprzestanie kontaktów.
Spotkałem też przypadkowo kolegę z LOT-u, gdzie pracowałem w młodości. Nie widziałem go lata całe i to nagłe spotkanie wydało mi się podejrzane. Mówił, że ma możliwość przerzutu czego chcę za granicę. A już powszechnie wiedziano, że bezczelnie opisuję wypadki stanu wojennego i mi to drukują w prasie podziemnej. Pomyślałem, że go nasłali i zbyłem słowami: „Dobra, zastanowię się”. Na tym się skończyło.

Takie sytuacje utrwalił Pan w opowiadaniach. „Raport o stanie wojennym” ma dziś wartość bezcenną – dokumentu, świadectwa, relacji na wskroś reporterskiej. Pokazuje różne postawy. Jest opowiadanie o znamiennym tytule „Wróg”. Dokumentuje odwagę młodych ludzi ze stołecznego Liceum im. M. Konopnickiej, którzy stanęli w obronie internowanej polonistki. Czy chodziło o znaną nauczycielkę Teresę Wiśniewską?
– Być może, tego nie pamiętam. O sytuacjach ze szkół dowiadywałem się od znajomych, którzy mieli dzieci i opowiadali z lękiem jak one ryzykują.
Konsekwentnie nie używa Pan w „Raporcie...” sformułowania stan wojenny, tylko stan wojny.
– Moi rodzice mieli skojarzenia okupacyjne. Jeden z moich przyjaciół pracował jako impresario podrzędnych zespołów estradowych, człowiek z Wilna rodem. Zaczął mówić o Wilnie z pierwszych dni okupacji sowieckiej. Porównywał do tego, co działo się na ulicach Warszawy. I przypomniał powtarzane wtedy zdanie: „Boże zmiłuj się nad Wilnem”.
Dużo było w tych dniach ludzkiej solidarności. Inny kolega, z ducha antykomunista, rzucił: „Mieszkam na przedmieściach, mam ogród, obok domek gospodarczy i dużą piwnicę. U mnie można coś robić”. I czułem, że to autentyczna oferta. A wiedział, że mam styki z podziemiem przez swoje druki. Z kolei ciotka relacjonowała mi, że ostrzegła młode małżeństwo, bo z ich mieszkania dochodził ciągły hurgot i lokatorzy zaczęli podejrzewać, że tam jest podziemna drukarnia. A w domu rezydowało sporo emerytowanych milicjantów. Na ostrzeżenie ciotki młodzi zareagowali z dystansem: „Ależ skąd, co pani opowiada”. Ale odgłosy ustały, a oni się wyprowadzili.
Jest też opowiadanie o zagadkowym tytule „2072 dni”.
– Ktoś wyliczył, że tyle trwała okupacja niemiecka. Jak wyglądał zaczep tego opowiadania? Znajomy technik miał kłopoty z synem, który rwał się do walki, nosił hardo znaczek „S”. Szli kiedyś razem, a naprzeciw wyrosła banda agresywnych zomowców. Znajomy kazał synowi zawrócić, a z nimi zaczął wariacką rozmowę. „Przetrzymamy tę wojnę. Ja jestem zahartowany, już wytrzymałem 2072 dni”. Zomowcy zgłupieli. On jeszcze pytał ile to teraz może potrwać. Wściekli się. Chyba go wzięli na „dołek”.
W pełnym humoru opowiadaniu „Telefon zaufania” grupa młodych mści się na reżimowym pisarzu. W duchu „obywatelskiego obowiązku” jeden z nich dzwoni i podaje MO, że w mieszkaniu pisarza ukrywa się Zbigniew Bujak.
– To z zasłyszanych opowieści, ze strzępów zlepione w całość.
Sporo jest w „Raporcie” postaci zomowców. Opis jednego z nich: „ślepa bryła niewyżytej nienawiści”.
– To byli janczarze komunizmu, mówiono, że są wódą pojeni, dostają środki farmakologiczne wzbudzające agresję. Szeptano, że oddziały ZOMO zasilają kryminaliści zwalniani z więzień. W stanie wojennym z ukrycia wylazły różne męty i gnidy, żerować zaczęli bezkarnie. ZOMO była jednorodną formacją nastawioną na pastwienie się nad ofiarami.
Opowiadania mają różnych narratorów. Czasem czytamy relację kobiety.
– Bywało, że słyszałem niezwykle sugestywną opowieść właśnie kobiety. I spisując ją, rzecz jasna po swojemu, zachowywałem formę z pierwowzoru. Sam też miałem różne perypetie. Kiedyś wracałem z wódki od przyjaciół po godzinie milicyjnej i wpadłem między dwa patrole – ZOMO i wojskowych. Przyspieszyłem intuicyjnie do tego drugiego. Zawieźli mnie na komisariat. Przesłuchujący kapitan powiedział: „Dobrze, że pan nie wpadł w łapy ZOMO”. Okazało się, że nawet coś czytał mojego i odwiózł mnie gazikiem do domu.
Zastanowiło mnie opowiadanie „Spotkanie w kawiarni”. Mężczyzna zauważa znanego artystę i najpierw łechce jego ego, po czym wyzywa od najgorszych za zaangażowanie po stronie komunistów. Czy to nie z pana osobistych doświadczeń?
– To prawda, dobrą miał pan intuicję. Spotkałem tego wybitnego artystę, który po 13 grudnia dał twarz reżimowej telewizji i faktycznie zwymyślałem. Po latach mówił, że miał do mnie żal. „Mnie też zabolało twoje legitymowanie ohydy stanu wojennego” – odparłem. I nawet pogodziliśmy się, wypiliśmy wódkę i nieraz jeszcze rozmawialiśmy. To był Józef Szajna.
Były podobne sytuacje?
– Miałem tego typu osobiste przeżycia, które literacko rejestrowałem. Interesował mnie słynny dokumentalista Jerzy Bossak, z którym zbliżyłem się w pewnym okresie. Zdolny, ale wykorzystywał film jako broń propagandową i w stanie wojennym dał dupy. Kiedyś do mnie podszedł. Zareagowałem zimno: „Nie podawaj mi ręki, nie traktuję twojego zaangażowania w sposób wyrozumiały i odwal się”. Wiem, że go to bolało. Ale uważałem, że trzeba trzymać się jakiegoś etycznego porządku, bo inaczej ludzie się roztopią. Była jeszcze jedna historia – barmana z hotelu Europejskiego, który po strajkach gdańskich aktywnie wspierał „S”. A w stanie wojennym zmienił się, stał znów sługusem władzy i awansował. Najpierw Solidarność siłą – to do siły. A potem jak ją zniesiono to wrócił do starej siły. Mógł być przy okazji kapitanem albo porucznikiem wiadomego resortu. I siedząc naprzeciw niego przy barze nabluzgałem mu starym więzienno-ulicznym slangiem. Osłupiał. Potem się ocknął, zaczął wołać „milicja” i do telefonu. Na szczęście obok przy barze siedział znany mi prywaciarz. Złapał mnie za rękę. „Chodź, mam tu pokój”. I przeczekaliśmy, po pokojach nie szukali. W nowej Polsce spotkałem tego barmana. Przywitał mnie serdecznie jakby nie było tamtej sytuacji. „O, panie Mareczku” – zawołał. Ciekawe są sprawy z ludźmi. Niektórzy po Sierpniu się angażowali, a potem jako pierwsi odpinali znaczki „S”.
W „Raporcie” obecny jest motyw telewizyjnych, znienawidzonych jap propagandystów, sługusów reżimu. W jednym z opowiadań facet, który ma dosyć tego międlenia, bierze wielki odbiornik i spuszcza przez balkon na milicyjną nysę. To z obserwacji?
– Prawdopodobnie. Pasja antytelewizyjna była powszechna. Lała się brudna rzeka kłamstw, stąd masowe spacery w porze dziennika telewizyjnego.
W noweli „Wrażliwemu trudno” pojawia się postać żołnierza, który po odbyciu służby wychodzi za bramę garnizonu i zaczyna tłuc głową w mur. Ku zdumieniu postronnych...
– Słyszałem o takich bezsilnych załamaniach. Żołnierze byli często powoływani przymusowo do patrolowania ulic. Bronili się przed indoktrynacją i przeżywali psychiczne udręczenie. Starali się zachowywać po ludzku jak przełożeni nie patrzyli. Pokazywałem różne postawy na konkretnych przykładach. Gdy „Raport” wydrukowano w podziemnym wydawnictwie, zaczęły się moje perturbacje z SB. Śledziła mnie, wzywała, aż do aresztowania w ’84 roku. Wypisałem więc stan wojenny aż do końca.



Źródło: http://www.tygodniksolidarnosc.com/


1 komentarz:

  1. Każdy człowiek odbiera rzeczywistość przez pryzmat samego siebie, a wspomnienia to cudowna analiza ludzkiej psychiki. Pomimo, ze o stanie wojennym napisano dużo, to jednak każda nowa książka prezentuje coś subiektywnego, niepowtarzalnego.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Drogi Czytelniku, dziękuję za pozostawienie komentarza. Niestety nie zawsze jestem w stanie szybko odpowiedzieć. Proszę zatem o cierpliwość.