Przerabianie przez cały tydzień swojego
jedynego, niepowtarzalnego, nieubłagalnie mijającego życia na pieniądze musi
skończyć się głupawką, zwierzęcym wrzaskiem „mam prawo do odrobiny
wolności!!!”. Nawet jeśli ta hektyczna, hurtem realizowana wolność, która musi
wystarczyć na cały kolejny tydzień, oznacza prawo do swobodnego robienia z siebie
palanta, darcia śluzówki genitaliów na strzępy i do spania potem z głową w
sraczu.
Tak Masłowska
opisuje w swojej najnowszej powieści piątkowe szaleństwa „młodych, wykształconych,
z wielkich miast”. Musiała ta książka zaboleć pseudoautorytety lansujące od
zarania III RP hasło „Róbta, co chceta”. Ale po kolei.
Po Kochanie, zabiłam nasze koty Doroty
Masłowskiej sięgnęłam trochę z przekory, trochę z ciekawości. Lubię po jakimś
czasie skonfrontować się z utworami autorów hołubionych przez rodzimych recenzentów
i gremia wszelkie. Zawodowi krytycy literaccy,
usadowieni zarówno na lewej, jak i prawej barykadzie (przy czym ta pierwsza,
jak łatwo zauważyć, uprawia terror kulturowy
w większej mierze, bo ma liczniejsze i większe armaty), cierpią bowiem ostatnio
na brak dobrego smaku i zdrowego rozsądku, o czym słusznie wyrokuje Waldemar
Łysiak w swojej ostatniej książce, więc staram się zachować dystans do
wszelkich nagradzanych i „cmokanych” pisarzy. Zanim jednak napiszę o swoich
wrażeniach po lekturze powieści Masłowskiej, opiszę w skrócie to, co działo się
wokół pisarki w trakcie jej promocyjnej, właściwie medialnej trasy.
Z najnowszym utworem Masłowskiej wiąże się bowiem pewna
typowa dla polskiej sceny literackiej historia. Warto o niej wspomnieć, bo
świetnie ilustruje ona te wszystkie zjawiska, o których alarmuje Łysiak,
mianowicie sitwowość polskiej krytyki
literackiej, która jest wypadkową wojny
„różowego” vel „michnikowskiego” Salonu III RP z białogwardyjskim Antysalonem
III RP. Otóż pisarka udzieliła w październiku (tuż przed pojawieniem się
powieści w księgarniach) wywiadu dla „Rzeczpospolitej” (oczywiście to była
jeszcze „stara” Rzepa, przed głośną „czystką” dokonaną na polecenie obecnych
władz rządowych – warto odnotować owo słynne nocne spotkanie wydawcy dziennika
z rzecznikiem rządu, w czasie którego ten pierwszy informuje polityka partii
rządzącej, co się ukaże następnego dnia! Wyobrażacie to sobie na przykład we
Francji, w Wielkiej Brytanii albo w Stanach Zjednoczonych?). Co powiedziała Masłowska
Mariuszowi Cieślikowi? Na pytanie dotyczące samotności i niezrozumienia
drugiego człowieka pisarka odpowiedziała:
Może to, co teraz powiem, zabrzmi
w moich ustach dziwnie, ale myślę, że to wynika z braku Boga. Świat
bez Boga stracił czubek, środek: zdeformował się. A ludzie zatracili
poczucie proporcji, poczucie tego, co jest ważne. Dlatego odsuwają
od siebie ból, chorobę, śmierć. Nawet jeśli przydarza im się coś
poważnego, to przeżywają to w sposób ekstremalnie płytki, formalny albo
biorą środki znieczulające, uspokajające. W tej potężnej maszynerii, jaką
jest ludzki umysł i dusza, mielą jakieś śmieci, papierki, bzdury.
A potem na nic innego nie wystarcza już energii ani czasu.
Na temat mojej nowej książki usłyszałam wiele opinii bagatelizujących jej
przesłanie, na przykład taką, że to, że żyjemy w bzdurze i jesteśmy
samotni to banał, że to nic odkrywczego. Cóż, to zadziwiające, jak bardzo stało
się to oczywiste, przezroczyste, jak bardzo to w sumie zaakceptowaliśmy.
A dla mnie to jedna ze składowych Apokalipsy, która dokonuje się
na naszych oczach. Podstawowy temat współczesności. Skoro nie ma akurat
wojny i pozornie nic nie zagraża naszej wolności...