Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kresy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kresy. Pokaż wszystkie posty

26 kwietnia 2019

Kresy - tam nadal dla Polski biją polskie serca


Zmarła 7 czerwca ubiegłego roku Barbara Wachowicz nie tylko z dramatycznej perspektywy spoglądała na Kresy. Jej gawędy i reportaże nie są wyłącznie opowieściami o mitycznej krainie, lecz także próbą zrozumienia potencjału tkwiącego w utraconych ziemiach, a opiera się on na polskiej, żydowskiej, ukraińskiej oraz ormiańskiej historii i kulturze. Wileńszczyzna, Nowogródczyzna, Wołyń, Grodzieńszczyzna są przesiąknięte przeszłością tych narodów, ale przede wszystkim polskością. Ta ziemia ma dla nas, Polaków, ogromną wartość duchową, wciąż promieniującą. Obficie czerpiemy i będziemy czerpać z dziedzictwa „kresowej Atlantydy”.

Swoimi książkami, wystawami, widowiskami i gawędami Barbara Wachowicz niestrudzenie ocalała kruszec polskości. Jej olbrzymi dorobek dotyczy doświadczeń biograficznych wybitnych Polaków, przygód intelektualnych, fascynacji Kresami i ich bogactwem. W ten krąg zainteresowań literackich pisarki doskonale wpisuje się, wydana pośmiertnie (jesienią 2018 roku), książka Wielcy Polacy na Kresach, będąca wznowieniem jej reportaży należących od dawna do klasyki tego gatunku, opublikowanych po raz pierwszy w 1994 roku w tomie zatytułowanym Ty jesteś jak zdrowie. Książka posiada wymowną dedykację: „Rodakom wiernym Polsce gdziekolwiek są”. Barbara Wachowicz obdarzona była niesamowitym wyczuleniem na piękno literatury i historii polskiej, w tym na historię dawnych ziem I i II Rzeczypospolitej  tamtejszą przyrodę, kulturę i żyjących tam ludzi, ich wybory i koleje losu. W poczuciu misji i z radością wiele razy przemierzała szlaki życiowe wybitnych Polaków urodzonych na Kresach. Spotkany w 1990 roku w Wilnie przez Barbarę Wachowicz dyrektor tamtejszej szkoły średniej im. Adama Mickiewicza, Czesław Dawidowicz, powie pisarce: „Nastała w Polsce moda na kresy. Żeby to nie była tylko moda. Żeby pamiętano, że my znikąd tu nie przyszliśmy. Tu trwamy”. Zachować historię i dziedzictwo kulturowe Kresów w narodowej pamięci - taki cel obrała sobie pisarka w początkach swojej pracy twórczej i do końca życia pozostała wierna tej idei. 

18 czerwca 2017

"Lecz myśl wolna i nie zna kajdanów, poprzez góry i morza ulata"




 Listopad… już kir czarny z zachodu roztacza śnieżyce
Nikną gwiazdy jedna za drugą, znikła tarcza promienna księżyca
Zabłąkane daleko na stepie pośród jęku, zamieci i wycia…
Tak daleko od progów ojczystych, od radości uśmiechu i życia
Wolniuteńko stąpają wołki bure, kołchozowe, robocze
Arba skrzypi i wolno po zamarzniętej tej ziemi chybocze
Przytulone do siebie jedziemy połączone węzłami niedoli
Łzy nas dławią gorące. Łzy poniżeń, cierpienia, niewoli
Lecz myśl wolna i nie zna kajdanów, poprzez góry i morza ulata
Leci w kraj daleki, nieznany z pozdrowieniem dla syna i brata.

Regina Szablowska-Lutyńska, Z Mizocza do Kazachstanu [w:] Marek A. Koprowski, Dziewczyny kresowe, Replika, Warszawa 2017, s. 74-75.


Ten poruszający wiersz na pamiątkę zaćmienia księżyca, które nastąpiło w nocy z 4 na 5 listopada 1941 roku, ułożyła trzynasto- lub czternastoletnia dziewczynka i jej matka, rzucone wraz z dziadkami w kazachstańskie stepy. Mała Regina dzień po dniu notowała w swoim pamiętniku najważniejsze wydarzenia. Dzięki temu jego autorka po wielu latach mogła ze szczegółami odtworzyć swoje wojenne, w tym zesłańcze losy. Z opowieścią o zdarzeniach, których była świadkiem, możemy zapoznać się, sięgając po książkę historyka Marka A. Koprowskiego pt. Dziewczyny kresowe, będącej zbiorem dziewięciu przejmujących opowieści Polek urodzonych nie tylko na dawnych Kresach Rzeczpospolitej: Wołyniu, Wileńszczyźnie, Żytomierszczyźnie, Kijowszczyźnie, Podolu, lecz także na Dalekim Wschodzie: nad Morzem Czarnym (Odessie), Morzem Japońskim  (we Władywostoku) oraz w Mołdawii (w Bielcach), a więc z dziada i pradziada mających kresowe korzenie.

Każda taka publikacja poszerza „ogród pamięci”, jak to ujmuję. W ten sposób pamięć o ofiarach represji sowieckiego aparatu terroru przetrwa aż do następnych pokoleń. Jak powiedziała autorowi książki Regina Szablowska-Lutyńska, należy mieć nadzieję, że następne pokolenia będą potrafiły utrwalić pamięć o bezpowrotnie minionej przeszłości, o dawnych społeczeństwach, które przestały istnieć na Kresach w wyniku okrutnych trybów historii.

25 kwietnia 2017

Nadniemeńska epopeja

Kocham tę epopeję! Ze zdumieniem zauważam za każdym razem, gdy czytam to arcydzieło (zwłaszcza gdy grypa przykuwa do łóżka), nieprzemijalność jej głównej problematyki (szczególny wgląd  w dramat ojczystych dziejów, pamięć o wielkich momentach dziejowych, kult pamiątek przeszłości, opis próby zachowania polskiej tożsamości, poszukiwanie miłości). Owszem sztafaż historyczny, społeczny i obyczajowy znacząco odbiega od tego, co dziś obserwujemy w naszej codzienności na przełomie XX I XX wieku, ale w warstwie wartości, które przemyca, powieść-rzeka Elizy Orzeszkowej pozostaje opoką, kamieniem węgielnym naszej polskości. Dopóki będziemy czytać tę epopeję, duch w narodzie nie zginie!

Pisarka z rozmachem, ale i zarazem ogromnym wyczuciem, ukazała panoramę życia polskiego na kresach dawnej Rzeczypospolitej, nad litewskim Niemnem. Z wielkim znawstwem opisała życie różnych warstw społeczności polskiej doby popowstaniowej: od arystokracji po chłopstwo. Orzeszkowa była znakomitą obserwatorką zarówno świata ludzi, jak i świata natury. Zanim przystąpiła do pisania, starała się poznać specyfikę krajobrazu nadniemeńskiego, ludowe zwyczaje i pieśni oraz codzienność ludzi żyjących nad Niemnem. O poważnym podejściu do tego problemu świadczy cytat z listu (1886 r.):

 Dla tej powieści odbyłam...formalne studia botaniki miejscowej, tudzież pieśni, bajek, zagadek, podań tutejszego polskiego ludu.

Dzięki temu pisarka mistrzowsko i realistycznie ukazała piękno polskiego pejzażu. Opisy przyrody czyta się więc z zainteresowaniem i bez znudzenia.


Zakładka wykonana przez pisarkę (zbiory Biblioteki Narodowej: Polona.pl)




23 kwietnia 2017

Kresowe peregrynacje z albumem wydawnictwa Arkady



Magda i Mirek Osip-Pokrywkowie zajęli się głównie tak zwaną polską Ukrainą. Jak napisał Seweryn Goszczyński w powieści poetyckiej pt. W zamku kaniowskim,

tą częścią ziemi, którą od wschodu Dniepr oblewa, Boh od zachodu, od północy Wołyń, a od południa chersońskie stepy otaczają.


Z Leksykonu zabytków architektury Kresów południowo-wschodnich wyłania się skomplikowany wskutek zawieruch dziejowych i niezwykle barwny zarazem obraz przeszłości polskiej na ziemiach należących dziś w dużej mierze do Ukrainy.


Książka może być wspaniałą pomocą przy lekturze literatury pięknej i wspomnieniowej. Czytając ostatnio wspomnienia pisarza rodem z Wołynia, Feliksa Trusiewicza, pt. Ścieżki mojego życia, mogłam zajrzeć do leksykonu, aby sprawdzić, czy coś ocalało i jaki jest obecny stan miejscowości czy miast, które należały do krainy dzieciństwa i młodości autora. Leksykon pozwala ponadto przełożyć literacką wizję opisanych w klasycznych utworach poetyckich czy prozatorskich terenów kresowych na język geograficzny, a więc umiejscowić w konkretnych (przeszłych i obecnych) realiach historyczno-społecznych. Sprzyjają temu nie tylko liczne fotografie wykonane przez Magdę i Mirosława Osip-Pokrywków i znajdujące się obok nich szczegółowe opisy danego zabytku, lecz także zamieszczone na końcu mapy. Taki był zresztą ich zamiar, o czym wzmiankują we wstępie. Autorzy słusznie zauważają, że

W świadomości większości Polaków wiele ukazanych w tym tomie obiektów istnieje jako literacka wizja przedstawiona na kartach Trylogii Henryka Sienkiewicza lub w cyklu Cuda Polski Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego. Wiele osób czerpie wyobrażenie o Kresach z zachowanych w domowych archiwach zdjęć i pocztówek lub wspomnień przodków, którzy kiedyś mieszkali na tych terenach. Cennych informacji dostarcza 11-tomowe dzieło Romana Aftanazego […]. Jednak bogaty opis obiektów i ich historia najczęściej urywa się wraz  wybuchem II wojny światowej, a monografia z założenia dotyczy pałaców i dworów i pomija chociażby świątynie.

6 sierpnia 2016

"Każde dzieciństwo jest jakąś ruchomą prawdą". Przesiedleńcza opowieść Aleksanda Jurewicza



Ten chłopiec był jednym z tysięcy dzieci, które trzymając kurczowo za rękę, poprowadzono na dworce kolejowe; nie pierwszy i nie ostatni raz dzieci swoim płaczem i wołaniem bezbronnym głosem wypełniają dworce, pociągi, przypadkowe stacje, i te dworce, i te pociągi, i swój bezsilny płacz będą niosły do końca dni, jakby nigdy nie wychodziły z tych dworców i pociągów straszących wyziewami buchającej pary, jakby zeszły się tam smoki ze wszystkich bajek (Aleksander Jurewicz, Lida, Wydawnictwo Latarnia, Gdynia 2015, s. 56).

Kiedy po drugiej wojnie światowej ponad dwa miliony ludzi z dawnych Kresów zmuszono do opuszczenia Ojczyzny, razem z nimi zapakowano do wagonów kilkaset lat historii. Musiała sobie z tym poradzić wyobraźnia nie tylko zbiorowa, lecz także jednostkowa, szczególnie dziecięca.

Przeżycia związane z opuszczeniem ukochanej wsi głęboko wryły się w pamięć pięcioletniego Alika. Książka opowiada o przerwanym dzieciństwie urodzonego w Lidzie na Białorusi chłopca, który z rodzicami jedzie pociągiem repatriacyjnym do niechcianej, obcej Polski... Alik zostawia za sobą cały swój mikrokosmos: drzewa, płot, kościółek, rzekę i niebo, babcię i dziadka, siwego księdza, listonosza, głupiego Antośka, jabłka w sadzie, słoiki z marmoladą śliwkową, ryby obłożone tatarakiem, bliny, krowę, konie, kartofle w kołchozie, słońce i księżyc, jarzębiny i głogi… To wszystko, co tworzyło jego stabilną i spokojną codzienność dziecięcą.

24 czerwca 2016

Zaproszenie Magdaleny Jastrzębskiej do odbycia niezapomnianej podróży kresowym gościńcem




Rewolucja bolszewicka i wojenne zawieruchy skazały na unicestwienie wiele kresowych rezydencji należących do zasłużonych polskich rodów arystokratycznych. Zostały obrabowane, ograbione, spalone, a następnie rozebrane prawie do fundamentów lub niszczały pozostawione po wojnie bez opieki. Wśród nich znalazły się między innymi: podolskie Pietniczany, pałac zimowy Branickich w Białej Cerkwi, Sanguszkowa Sławuta, Stawiszcze, do których latem 1914 roku zdążył zawitać Jarosław Iwaszkiewicz, legendarne Antoniny, wspaniała ziemiańska siedziba w Ożomli, litewskie Jużynty Weysenhoffów, radziwiłłowski pałac w Połoneczce, wołyński dworek „Na Górce” w Równem, pałac w Młynowie czy położony niedaleko Białej Cerkwi biały dwór w Lemieszówce.

Świadkami ich rozkwitu, a potem powolnego umierania wskutek podmuchu rewolucji i wojen były słynące z urody, niezwykłej siły i nieposzlakowanej prawości charakteru polskie damy, strażniczki domowych ognisk i tradycji, patriotki, opiekunki zesłańców, wygnańców i powstańców, kolekcjonerki, pisarki, znawczynie sztuki, posażne córki magnatów, z upływem latem zmieniające się w szacowne matrony. Magdalena Jastrzębska postanowiła, tym razem inaczej niż w swoich poprzednich książkach, stworzyć reprezentatywną galerię panien na kresowych włościach.

13 lutego 2016

Piękna minipowieść o trzech wilniankach rzuconych przez wojnę w daleki świat



Z roślinami sprawa jest prosta. Zasadzone trwają w tym samym miejscu niezmiennie przez lata. A ludzie? Wciąż ich gdzieś gna, a potem okazuje się, że choć tyle widzieli, doświadczyli, przeżyli, najlepiej czują się tam, skąd wyruszyli. Często udają, że dotarli do swojego raju, a tak naprawdę, pławiąc się w nim, wciąż myślą o początku drogi. Kiedy zaś wrócą do macierzy, znów żal im wyimaginowanych szczytów marzeń. Po co to całe kręcenie się w koło? A może właśnie te powroty są najistotniejsze, może to one stwarzają nam szansę, byśmy mogli cokolwiek zrozumieć z zawiłości życia?

(Agnieszka Lewandowska-Kąkol, Siostry. Kresy. Zsyłka. Wielki świat, Fronda, Warszawa 2016, s. 156-157)


Siostry to olśniewająca kunsztem językowym, formą i fabułą mikropowieść, której kanwą stały się autentyczne fakty zaczerpnięte z naszych najnowszych dziejów. Elegancka pod każdym względem, jednak nie do końca glamour, gdyż jej najważniejszym tematem jest okrutna dwudziestowieczna Historia. To niewątpliwie powieść, a nie typowa książka popularyzująca skomplikowaną historię Kresów czy fabularyzowana opowieść oparta na prawdziwych życiorysach, choć podtytuł sugeruje tak tę publikację klasyfikować. Nie spodziewałam się, że w tej skromnej objętościowo książce znajdę tyle emocji, głębokich treści, poruszających wątków, świetnie zarysowanej psychologii prawie wszystkich postaci i znakomicie ukazanego ich kosmosu wewnętrznego.

20 grudnia 2015

Galeria sarmackich typów



Powrót posła. Komedię we 3 aktach Juliana Ursyna Niemcewicza zamyka przesłanie, adresowane do szlachty, które wypowiada Podkomorzy, obdarzający swoich włościan wolnością:

Cnotliwie wszyscy w zgodzie i jedności żyli
I na szczęście ojczyzny i dzieci patrzyli.


Wszystkich bohaterów czternastu wspaniałych mikropowieści Joanny Puchalskiej łączy to, że „na szczęście ojczyzny i dzieci patrzyli”, że byli niestrudzonymi strażnikami rodzimej tradycji i swoich ukochanych kresowych krain dzieciństwa. Sportretowani przez autorkę Sarmaci to oryginałowie, sobiepankowie, facecjoniści i dziwacy, ale o gorącym sercu miłującym ojczyznę i namiętnie ceniącym wolność. Każdy z nich wiódł życie półromantyczne i półpozytywistyczne, choć bywało, że momentami niezbyt cnotliwie, po prostu sarmackie.

Urokiem gawędy i miłością do Nowogródczyzny, Wileńszczyzny, Polesia i innych „zatopionych kresowych Atlantyd” tchną opowieści Joanny Puchalskiej. To próba odtworzenia autentycznej szlachecko-sarmackiej mentalności i obyczajowości, które przetrwały zresztą do czasów międzywojennych, gdyż wtedy nie zatarły się jeszcze dawne poczciwe obyczaje i ideały. Otrzymujemy zbiór barwnych i świdrujących duszę opowieści. Nie pozostaniemy obojętni na przykład wobec niezwykłej historii o niewidomym „Antku Muzykancie” z Worończy, który w 1943 roku w wyniku okrutnego morderstwa stracił całą swoją rodzinę w „imię sowieckiej sprawiedliwości dziejowej”. Ostatni z rodu Czarnowskich (właścicieli najpiękniejszego dworu Nowogródczyzny) znalazł schronienie u mieszkającej w Rowinach wdowy. Kochająca śpiew kobieta przygarnęła go pod swój wiejski, skromny dach. Wacławę Iwańczyk i Antoniego Czarnowskiego połączyła miłość do muzyki i… do siebie nawzajem.


Autorka z powabem przedstawia, przeplatając anegdotami, dzieje ośrodków wysokiej kultury, czyli dworów oraz żyjących w nich przez pokolenia zacnych i zasłużonych dla polskiej niepodległości i kultury rodzin, na przykład Sierakowskich, Woyniłłowiczów, Bułhaków, Zaleskich, Meysztowiczów. Zaczyna jednak od sportretowania… hałaburdy, czyli najsłynniejszego szulera doby oświecenia, Michała Walickiego, którego dla potomnych uwiecznił Henryk Rzewuski. Urodzony na Mińszczyźnie „prosty szlachetka” zasiadał do kart z możnymi tamtego świata, którzy bardzo go lubili. Podobno sama Maria Antonina darzyła go wyjątkowym zaufaniem, gdyż był to człowiek pełen galanterii, zawsze opanowany i uprzejmy. Nie przejawiał skłonności do swarów i chętnie udzielał kredytów. Puchalska szczegółowo i malowniczo opisuje jego drogę od pucybuta do milionera, a przy okazji legendę le saphir merveilleux należącego do „polskiego szulera wszech czasów”. Jak przekonuje autorka, jego biografia, pełna wątków karciano-awanturniczych, ale i filantropijnych i patriotycznych, może stanowić kanwę do filmowego przeboju.

Następnie przenosimy się do krainy zajazdów, a więc mickiewiczowskich z ducha opowieści o procesach, wzajemnych zajeżdżeniach i najeżdżeniach, które urozmaicały spokojne życie niewielkiego obszaru Nowogródczyzny. Jak wiadomo, twórca Pana Tadeusza miał okazję zetknąć się ze sprawami dotyczącymi naruszenia czyjejś własności dzięki pracy swojego dziadka, który był ekonomem, a także ojca - prawnika. Poznajemy różne „odkazanki y pochwałki” na przykładzie dawnych właścicieli Czombrowa, dworu należącego do chrzestnej matki wieszcza, Anieli Uzłowskiej. Na podstawie zachowanych dokumentów sądowych autorka rekonstruuje graniczne procesy i wojenki dziedzica Józefa Uzłowskiego z sąsiadami. Przyznam się szczerze, że ten rozdział bardzo mnie znudził, gdyż owe zawiłości prawno-sądowe do mnie nie przemawiają i gdy czytam epos Mickiewicza także podobne fragmenty pomijałam i pomijam nadal. Nic na to nie poradzę.

Jak to w życiu, tak w tych biograficznych nowelach bywa czasami komicznie, czasami wzruszająco. Poznajemy bliżej kapturnika, na którym Mickiewicz wzorował księdza Robaka. Prawdziwy bernardyn nazywał się Fabian Ignacy Bułhak i z racji najpierw żołnierskiej, a potem zakonno-politycznej działalności cieszył się dużą sympatią mieszkańców Nowogródczyzny. Po tej ziemi wędrował, nie tylko zbierając datki od hojnych dziedziców, lecz także niosąc dobre słowo, godząc skłóconych ludzi, jednając zwaśnionych małżonków i zapobiegając pojedynkom. Był swoistym łącznikiem  różnych miniświatów w staropolskim mikrokosmosie Wielkiego Księstwa Litewskiego. O wielokulturowości Księstwa świadczy kolejna przypomniana przez Joannę Puchalską postać mogąca być symbolem spolonizowanych Tatarów, którzy wiernie trwali przy swojej przybranej ojczyźnie. Chodzi mianowicie o gen. Józefa Bielaka, który walczył między innymi w powstaniu kościuszkowskim. W cechach tego tatarskiego żołnierza nieraz ujawniała się sarmacka fantazja. W kolejnej opowieści zwiedzamy dworek w Borejkowszczyźnie, którym zarządzał zapomniany dziś nieco poeta Władysław Syrokomla. Co ciekawe, ten „wiejski lirnik”, jak go nazwano, był wielkim przyjacielem litewskich włościan. Litwini go kochali i podziwiali.


Niejako w cieniu opisanych Sarmatów znajdują się dzielne kobiety - ich babcie, matki, żony, kochanki, siostry… One także ofiarnie tworzyły dziedzictwo kulturowe Kresów. Z założenia tematycznego i kompozycyjnego w książce Puchalskiej  znajdują się one na drugim planie, ale ich rola w podtrzymywaniu polskości w należących od pokoleń do ich rodzin dużych majątkach ziemskich była równorzędna. Pracowały tak samo ciężko i ofiarnie jak mężczyźni. Żeby przychylić nieba swoim mężom, były gotowe do najwyższych poświęceń, nawet porzucenia spokojnego życia i podążenia aż na Syberię, jak to uczyniła żona konarszczyka, Tomasza Bułhaka, którego Teresa poślubiła… w wileńskim więzieniu.



Pulsujące dawnym życiem opowieści biograficzne wzbogacają liczne fotografie, które cudem przetrwały częstokroć zagładę ich pierwszych właścicieli. A skoro o fotografiach mowa, trzeba wspomnieć, że miłośnicy dorobku Jana Bułhaka, mistrza obiektywu i kronikarza życia ziemiańskiego, znajdą w tej książce również charakterystykę jego ukochanej ziemi, czyli - jak sam wspominał w Kraju lat dziecinnych - „stron Mickiewiczowskich, najpiękniejszego zakątku kraju. Tuhanowicze, Nowogródek, Świteź - nie były dla mnie tylko głuchymi terminami geografii poetyckiej, lecz żywą codzienną rzeczywistością”.  Joanna Puchalska na podstawie pamiętników i innych źrodeł ukazuje nam geografię serdeczną tego wybitnego fotografa kresowego. Podążamy śladami jego dziecinnych wypraw, zachwytów i przygód, dowiadujemy się, jak kształtowała się jego artystyczna wrażliwość na urodę Nowogródczyzny oraz tego wszystkiego, co jest jasne, piękne i doskonałe.

Miłośnicy mocnych wrażeń znajdą w tej książce krążące do dziś wśród potomków zaprezentowanych rodów rozmaite  legendy i opowieści o duchach, seansach spirytystycznych lub dziedziczce, która modlitwą poskramiała burze. Szczególnie interesująco i nawet przekonująco, a więc groźnie, brzmi historia opowiadana w rodzinie Zalewskich o Krzysztopolu, gdzie odwiedzających dom Fitinghofów straszy duch zamurowanego w piwnicy po powstaniu listopadowym młodego Puzyny, który dopuścił się jakiejś nieprawości i sąd rodzinny skazał go na okrutną karę, gdyż śmierć głodową…. A miłośników anegdot też ucieszy wiele historyjek wplecionych przez autorkę w dzieje kresowych rodów. Nie sposób wspomnieć o wielu innych ciekawostkach i zmitologizowanych nieco historiach rodzinnych. Jak powiedział prof. Stanisław Nicieja,

w opowieściach, jakie przetrwały w polskich rodzinach, jest mnóstwo prawdy o Kresach i trochę mitów, ale nie należy ich burzyć.

A dlaczego? Bo:

Mity o Kresach są jak kobieta po wizycie u fryzjera: troszkę oszukana, dużo piękniejsza, ale nadal jest sobą.

 

Galerię kresowych Sarmatów zamyka sylwetka charyzmatycznego kapłana, kapelana jedenastu nowogródzkich sióstr męczenniczek, zamordowanych przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, księdza Aleksandra Zienkiewicza, któremu Boża opatrzność, jak wspominał, wielokrotnie ratowała życie dzięki ich wstawiennictwu.

Joanna Puchalska zaprasza na wspaniałą wyprawę do krainy, która po stracie tych ziem przez Polskę w wyniku zawieruch wojennych pogrążyła się w odmętach niepamięci. Autorka wydobywa z zapomnienia wiele fascynujących wydarzeń, zdumiewających biografii znanych i nieznanych Polaków, Tatarów, mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego i ziem porozbiorowych, a także wygasłych już w świadomości obecnych pokoleń legend i mitów. Historię utraconych Kresów opowiedziała autorka życiorysami ich mieszkańców - sarmackich typów - pełnymi sukcesów, porażek, dramatów, a czasem skandali.


3 września 2015

Józef Antoni Beaupré − krzemieniecki lekarz, „osobisty rodziny Słowackich przyjaciel”, zesłaniec

Źródło: Polona.pl





Położony w malowniczym rozległym jarze, otoczony siedmioma stromymi wzgórzami Krzemieniec… Miasteczko to zachwycało wyjątkową urodą zarówno w czasach Gimnazjum i Liceum Krzemienieckiego, jak i w okresie międzywojennym. W 1803 roku Krzemieniec przekroczył liczbę zaledwie sześciu tysięcy mieszkańców. Powstanie w 1805 roku, z inicjatywy Hugona Kołłątaja i Tadeusza Czackiego, wyjątkowej szkoły wyrwało Krzemieniec z marazmu i drzemki, w jakie popadło miasteczko u progu XIX stulecia.

W latach 1819−1823 Krzemieniec wyraźnie okrzepł, o czym zaświadczają słowa rozkochanego w nim pamiętnikarza, Franciszka Kowalskiego:

Ulice otaczające gmachy liceum i ogród ozdobione były pięknymi domami; niektóre wyglądały jak pałacyki zamieszkałe przez majętne z różnych stron rodziny, osiadłe dla wychowania swych dzieci. Pomiędzy nimi był piękny własny dom Czackiego i szefa Drzewieckiego. Ludność miejscowa i przyjezdna sprawiała wesoły ruch w mieście, które w epoce mego pobytu podniosło się do niepospolitej zamożności, […] a głośne zabawy, zjazdy na karnawał gości z całego prawie Wołynia i Podola, bale, koncert rożnych przyjezdnych artystów, ubiory, stroje, powozy itp., dały powód niektórym do nazwania Krzemieńca małym Paryżem.



Krzemieniec miał nieodpartą siłę przyciągania. W „małym Paryżu” zamieszkało wielu cudzoziemców z pochodzenia, a Polaków z wyboru. Krzemieniecki lekarz, Józef Antoni Beaupré, czuł się Polakiem i jako patriota doświadczył zsyłki dwukrotnie. To jego ojciec, konfederat barski, Francuz, który przybył do Polski w 1760 roku, wybrał sobie tę ojczyznę.




19 kwietnia 2015

Podróż fiacikiem po Kresach z "Zośkowcem": część I

Czytam teraz wspaniałą książkę, której bohaterem jest Henryk Kończykowski ps. „Halicz” – żołnierz Harcerskiego Batalionu AK „Zośka”, członek plutonu „Felek”. Na podzielenie się wrażeniami z lektury przyjdzie jeszcze czas. Dziś natomiast chciałabym zaprosić na niezwykłą wycieczkę po Kresach, jaką główny bohater publikacji odbył wraz z rodzicami i bratem latem 1939 roku. Nie przypuszczali, że to będą ich ostatnie beztroskie i szczęśliwe chwile.  Jarosław Wróblewski wydobył od Henryka Kończykowskiego wspomnienia, które odzwierciedlają codzienność i urodę choćby Buczacza, Beremian, Dniestru. Jakże zdumiewająca i wzruszająca dla współczesnego czytelnika jest relacja z wakacji w Rumunii, wzbogacona zdjęciami z podróży! Zapraszam na wyprawę kolejno do Lwowa, "leżącego w głębokim i wąskim parowie na wysokim brzegu Strypy" Buczacza, znajdujących się u ujścia Strypy do Dniestru Beremian - "raju na Podolu", okolic Czortkowa, Okopów św. Trójcy, granicy polsko-sowieckiej na brzegu jaru Zbrucza, Zaleszczyk, a następnie udamy się mostem zaleszczyckim do Rumunii - ziemi mołdawskiej.

Część I. Lwów


Zamiast wyprawy do Jugosławii rodzina Kończykowskich postanowiła odbyć podróż w granicach Polski. Henryk Kończykowski wspomina: Padła propozycja ojca, aby kierować się w kierunku Wołynia i tylko na krótki czas "wyskoczyć" z Zaleszczyk do Rumunii. Przystąpiliśmy do realizacji naszego nowego planu. Wyruszyliśmy radośnie we dwoje (mój starszy brat i ja) naszym fiacikiem w wakacyjną podróż, nie zdając sobie sprawy, że jest to ostatnia w naszym życiu wspólna rodzinna wyprawa. [...] Od czasu letnich eskapad dwoma samochodami większość tras pokonywaliśmy oddzielnie, a ojciec wyznaczał czas i punkty spotkań. W tym przypadku mieliśmy się spotkać za dwa dni wieczorem we Lwowie w restauracji hotelu "Żorża". [...]  Pomimo naszego młodego wieku (Witek miał niecałe 18 lat, a ja byłem o 3 lata młodszy), w hotelach, jak również w restauracjach zawsze traktowano nas poważnie, jak osoby w pełni dorosłe. [...]

Cytat i zdjęcie z: Jarosław Wróblewski, Zośkowiec, Fronda, Warszawa 2013, s. 82-83.



Na kolejny etap podróży zapraszam w następną niedzielę.



Henryk Kończykowski „Halicz” jest jednym z 44 żyjących żołnierzy „Zośki”. Działał w małym sabotażu, od 1943 r. był żołnierzem batalionu. Wziął udział w powstaniu warszawskim; walczył na Woli, Starym Mieście i na Czerniakowie. Po wojnie był represjonowany. Spędził kilka lat w więzieniu.

22 marca 2015

Wołyńska "epopeja wielkiej miłości"




Moja opowieść, aczkolwiek w szczegółach sfabularyzowana, jest w wielu fragmentach swoistym reportażem z przebiegu życia i toczących się wydarzeń, poczynając od okresu międzywojennego do końca drugiej wojny światowej. Jest również fotografią mojego losu w tym okresie, gdyż żyłem równolegle z moimi bohaterami, znałem ich, byłem bezpośrednim świadkiem i uczestnikiem wielu opisanych wydarzeń. Tak więc w prawdziwe tło historyczne opowieści wpisałem również prawdziwe postacie bohaterów, a ich los […] w szczegółach tylko sfabularyzowałem.

(Feliks Trusiewicz, Słowo wstępne w: Hawryłko, 2009)


8 lutego 2015

"Duszohubka" - piękna opowieść o północnym Wołyniu



Teren Kresów, który Polska zajmowała od wieków, nazywamy dziś Ziemiami Utraconymi. Zagarnięte w 1939 roku przez Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich i ostatecznie anektowane przez to państwo Kresy Wschodnie tworzyło siedem najdalej wysuniętych na wschód województw: wileńskie, nowogródzkie, poleskie, wołyńskie, tarnopolskie, lwowskie i stanisławowskie, a także część województwa białostockiego oraz duża część powiatu augustowskiego.  Kresy Wschodnie to nie był zatem jakiś odległy i niewielki pas naszych ziem, tylko ponad połowa terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Tereny te zamieszkiwało około 13 milionów obywateli Rzeczypospolitej Polskiej, z czego blisko połowę stanowili Polacy. Ponadto mieszkali tam Ukraińcy i Rusini, Białorusini, Żydzi, Litwini i Tatarzy. Kresowi Polacy zostali w znacznej części zniszczeni i zamordowani przez okupantów oraz ich sojuszników lub wygnani z ojcowizny. W Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu można mówić o ich już tylko znikomej obecności. Wschodnie województwa II Rzeczypospolitej Polskiej to nie tylko wspólna historia, krajobrazy i zabytki, lecz także ludzie - mieszkańcy ziemi kresowej. Żyją tam do dziś. Przeważnie w ciężkich warunkach. Starają się walczyć - w ramach prawa dozwolonego przez kraj, którego są obecnie obywatelami - o zachowanie polskiej tożsamości, o język polski w kościele i oświacie, o możliwość tworzenia organizacji krzewiących polską historię i kulturę.

Ci zaś, którzy ocaleli z pożogi wojennej, okrutnych represji okupantów oraz rzezi dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich, zostali albo rozproszeni po całym świecie, albo przesiedleni w granice pojałtańskiej Polski, głównie na ziemie odzyskane. Mieszkali i mieszkają nadal obok nas, np. we Wrocławiu, i stają się strażnikami kresowej pamięci. Jednym z nich jest urodzony w 1921 roku na Wołyniu Feliks Trusiewicz, który cudem ocalał z dokonanej przez policję ukraińską i Niemców krwawej pacyfikacji polskiego osiedla Obórki. Stracił wtedy całą swoją rodzinę. Do spisania rodzinnych wspomnień namówiła go w latach osiemdziesiątych kuzynka mieszkająca w Stanach Zjednoczonych. Dzięki jej pomocy, jak podkreśla Feliks Trusiewicz, powstała trzyczęściowa rodzinna kronika zatytułowana Pokolenie. Obecnie na zestaw literatury wspomnieniowej o rodzie Trusiewiczów i ich ojcowiznie - Wołyniu, składa się już pięć książek. Na temat jednej z nich - przejmującej i autentycznej w swej dokumentalnej warstwie - pragnę dziś napisać. 


Duszohubka to oparta na faktach fabularna opowieść z rodzinnych stron autora. Już sam tytuł opublikowanej w 2002 roku książki intryguje i zachęca do sięgnięcia. Sceną wydarzeń tu przedstawionych jest leżący w dorzeczach Styru i Horynia północny Wołyń, zwany także Polesiem Wołyńskim – ziemia zamieszkana przed drugą wojną światową przez różne nacje i stany, pełna rozległych lasów, niedostępnych moczarów, bagnistych łąk, rozlewisk rzecznych, ale i piaszczystych nieużytków; kraina targana burzliwymi wypadkami historii. Symbolem tej ziemi uczynił autor nie bez powodu „duszohubkę” - prymitywnie wykonaną, chybotliwą i łatwo wywrotną łódkę, której używali tamtejsi rybacy.


11 stycznia 2015

Lektury kresowe Krzysztofa Masłonia i nasze



Mojego Drohobycza już nie ma, on żyje wyłącznie we wspomnieniu i rozrzewnieniu serdecznym, w uwzniośleniu i w wyższośćwstąpieniu wspomnień.

Są to słowa (jakże wymowne i symboliczne) Andrzeja Chciuka - jednego z bohaterów opasłej i pięknie wydanej książki znanego krytyka literackiego, Krzysztofa Masłonia. Publikacja jest zbiorem esejów. Część z nich ukazała się w latach 2010-2011 w kresowym dodatku „Rzeczpospolitej”. Chwała autorowi, że je zgromadził w jednym tomie, dzięki czemu czytelnicy zaliczający siebie do miłośników Kresów mogą uporządkować sobie wiedzę na temat dzieł literackich sławiących ojczyznę wielu narodów, języków, kultur i religii. Teksty te razem tworzą swoistą panoramę literackich opowieści o mitycznej krainie, potencjale tkwiącym w utraconych ziemiach (czy na zawsze? Wszak historia jest rodzaju żeńskiego, jak słusznie zwraca uwagę Waldemar Łysiak), o polskich pisarzach i ich rodzinach mieszkających na wschodnich ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Jedną z inspiracji do powstania tej książki, jak wspomniał Masłoń w trakcie warszawskiego spotkania promocyjnego, było zdanie przypisywane Józefowi Piłsudskiemu, którego autorem był wybitny poeta, Kazimierz Wierzyński: „Polska będzie wielka albo żadna”.

Książkę Krzysztofa Masłonia można potraktować jako wypiski z dziejów piśmiennictwa polskiego. Kalejdoskop opisanych postaci obejmuje bowiem różne epoki. W szkicach tu pomieszczonych przeglądają się kresowe losy zarówno klasyków literatury polskiej, jak i debiutantów, a także nieliteratów. Na stronach publikacji wprost roi się od wspaniałych nazwisk tworzących niebywale barwny korowód. Nie przeszkadza  skrótowość w kreśleniu ich sylwetek, wręcz przeciwnie - lapidarność zaostrza apetyt oraz inspiruje do samodzielnych poszukiwań i lektur. Zresztą artykuły prasowe rządzą się swoimi prawami i trudno mieć o to pretensje do autora. Puklerz Mohorta to skarbnica inspiracji lekturowych, może też być (uwaga!) przyczyną wyrzutów sumienia, jeśli się czegoś jeszcze nie przeczytało (na półce mojej czekają Nadberezyńcy Czarnyszewicza).

Autor ma talent do portretowania.  Szkice Masłonia cechują urok i magnetyzm, a także swada narracyjna. Książka obfituje w wiele pasjonujących ciekawostek, historyjek i charakterystyk poetów i pisarzy związanych z Kresami. Na przykład fascynująca się historia pojedynku „lwowskiego Dumasa”, jak nazywano nad Pełtwią Walerego Łozińskiego, z innym lwowskim pisarzem, Karolem Ciszewskim. Poszło, rzecz jasna, o kobietę. Warto też przypomnieć sobie historię Iwana Mazepy, który tak zainteresował największych romantyków. Piękna jest także opowieść o związanym ze Lwowem rodem Scottów, których na ziemie polskie przyciągnęła nafta. Poświęconą Scottom książkę napisał Jerzy Janicki, który poznał po wojnie w Kanadzie jednego z potomków, syna konsula Jego Królewskiej Mości. Jerzy Janicki był też znawcą bałaku, w którym, jak zaznaczał, przeglądała się długa i bujna historia grodu nad Pełtwią. W  Krakidałach (Iskry, 2004), w rozdziale poświęconym bałakowi, Jerzy Janicki zwracał uwagę:

[...] raz na zawsze należy wiedzieć, że lwowiak nie jada, tylko wcina albo wbija w krzyżbanty, nie idzie ulicą, tylko faluji, a jeśli z płcią piękną, to z dziunią, a do tego trzyma ją popud kolki, chyba że jest brzydka, w takim razie idzie z rymundą. Kiedy będzie się żenił, to si okołtuni i wtedy wypije moc ćmagi albo bajury, poczem gdy tak da sobi do nosa, to będzie hirny albo zaćmakany.


Po lekturze książki Krzysztofa Masłonia po raz kolejny uświadamiamy sobie, że niezwykłe bogactwo kulturowe dawnej Rzeczpospolitej będzie naszą krynicą dopóty, dopóki w naszych sercach i w naszej pamięci pozostanie całe jej dziedzictwo. Niech zatem żyją i we wspomnieniach, i w rozrzewnieniu serdecznym, i w uwzniośleniu utracone ziemie kresowe i zakotwiczone w nich wspaniałe dzieła literackie.

30 listopada 2014

Rozmowy o kruszcach polskości na Kresach



Zawsze będę kochał Wilno i zawsze będę wdzięczny tym, którzy ocalają nad Willią kruszec polskości - to słowa Jerzego Jensza, który 13 lipca 1944 roku wraz z Artkiem Rychterem „Zań” powiesił polską flagę na baszcie Giedymina. Obydwaj harcerze Szarych Szeregów zostali wywiezieni do łagrów. Jensz przeżył, a odnalazła go w Krakowie Barbara Wachowicz.

Każdy spośród dwudziestu trzech z rozmówców Janusza Palucha ocala z pasją i ogromnym zaangażowaniem kruszce polskości na dawnych ziemiach wielkiej, królewskiej Rzeczypospolitej. Jeden z nich, Stanisław Srokowski, autor poczytnych powieści, opowiadając o niezwykłej aurze Kresów, powiedział:

[…] przez ponad sześćset lat ludzie się zżywali ze sobą, poznawali odmienne religie, obyczaje, języki, świątynie, rytuały, stroje, [...] budowali wspólne życie. Kresy to wielki eksperyment dziejowy. Tygiel narodów, kultur, idei, jakby wzór dla świata. Dopiero potem była Ameryka, USA ze swoją wielokulturowością. My byliśmy pierwsi, trzydzieści albo i więcej nacji, kilkanaście języków, religii…

Zebrane w tomie wywiady, przeprowadzone przez Janusza Palucha w latach 1999-2011, ukazywały się na łamach kwartalnika „Cracovia Leopolis”. Ich książkowe wydanie wzbogacone jest pięknym wstępem Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, która zwraca między innymi uwagę, że te rozmowy zaczęto przeprowadzać bardzo późno, ale też wcześniej generalnie nie można było pisać o Kresach. To nie są rozmowy typowo dziennikarskie, polegające na wdawaniu się w dysputę. Nie są oparte na polemikach, ale na obopólnym porozumieniu. Dotyczą doświadczeń biograficznych, przygód intelektualnych, fascynacji Kresami i ich bogactwem. Czytelnikowi udziela się duch przyjacielskiej rozmowy na ich temat. Interlokutorzy Janusza Palucha zarażają swoim widzeniem tej krainy i związanych z nią ludzi, swoją wyobraźnią i uczuciowością; sprawiają, że wzbogacamy się o ich doświadczenie. Autora interesuje przede wszystkim sposób patrzenia rozmówców na historię dawnych ziem I i II Rzeczypospolitej - ich przyrodę, kulturę i ludzi, a także na otaczającą rzeczywistość, wybory, na koleje swojego losu. Każdy wywiad jest na wagę złota, tak jak zabytkowy przedmiot z imponującej kolekcji jednego z rozmówców, Zdzisława Ruszela - wnosi cegiełkę do budowania wiedzy o przeszłości i dziedzictwie Kresów. Nie brakuje także wątków krakowskich, gdyż Janusz Paluch związany jest z podwawelskim grodem.


7 października 2014

Szerokie stepy i wysokie topole Ukrainy w powieści Ireny Bączkowskiej





[...] W XI wieku, […] przed tatarskim „igiem” […] kraj ten był tak niesłychanie bujnie rozkwitający, pełen bizantyjskiego bogactwa, bojarów i książąt, sokolników z sokołami na ręce i dojeżdżaczy z psami na smyczy, białogłów w zawojach na głowie, dworów z cegły murowanych, monasterów, życia, co kwitło pełnią, pieśniami układanymi przez rybałtów, księgami pisanymi przez latopisów; a dziś pozostało jako ślad tylko parę monasterów warownych, parę cerkwi i drobne, cienkie cegły wbudowane w stare dwory, cerkwie i młyny, i głos niektórych pieśni i bylin, i słowa o Pułku Igora, i bojarskie stroje bab - mleczarek z Zadnieprza, które - raz modę prawieczną przyjąwszy - pozostały jej wierne przez długie, długie wieki. [...]

(Irena Bączkowska, Letnie noce. Opowieść o Ukrainie początku XX wieku, Veritas, Londyn 2005, s. 268)
 


 Polska literatura zakorzeniona jest w  Kresach, tam urodziło się najwięcej autorów, którzy kształtowali naszą wyobraźnię, tam też powstały najcenniejsze dzieła. Do grona takich parających się piórem „kresowiaków” należy zaliczyć Irenę Bączkowską. Jej powieść Letnie noce to epicka historia opowiadająca o losach mieszkańców polskich zaścianków położonych na ziemiach nadniebrzańskich w latach 1900-1914. Przedstawiam Wam urzekającą powieść zapomnianej polskiej pisarki rodem z Kijowa! 



Powieść szybko została doceniona i wyróżniona I nagrodą londyńskich „Wiadomości”. Walory utworu dostrzegli między innymi Józef Mackiewicz i Jan Rostworowski. Irena Bączkowska zadebiutowała opowiadaniem Kujawski bal opublikowanym dziesięć lat wcześniej na łamach wspomnianego pisma. Krytycy i czytelnicy od razu okrzyknęli autorkę objawieniem literackim na emigracji. Kolejne opowiadanie - Droga do Braiłowa - potwierdziło jej talent pisarski. Warto wspomnieć, że opowiadaniami Ireny Bączkowskiej zachwycali się między innymi Melchior Wańkowicz i Stanisław Cat-Mackiewicz. Pierwsze wydanie powieści, którą miałam niedawno przyjemność przeczytać, ukazało się w 1963 roku pod tytułem Wróble noce. W ponownej edycji, londyńskiej z 2005 roku, zmieniono tytuł na Letnie noce. Autorka przedmowy, Regina Wasiak-Taylor, nie wyjaśnia jednak powodu tej zmiany. Wydaje mi się, że pierwotny tytuł trafniej oddaje urodę powieści i brzmi bardziej poetycko.



Pisarka ukazuje codzienne życie polskiej społeczności mieszkającej  w Koczorówce i Pszenorodzi; tylko czasami przenosimy się do Kijowa albo Brusiłowa, gdzie mądrzy Żydzi […] mieszkają, światowi, kombinatorzy, międzynarodowi ludzie, wszędzie swoich mają, po świecie całym. Galeria wykreowanych przez Bączkowską postaci cechuje się dużym zróżnicowaniem. Poznajemy przede wszystkim taką oto populację:





[...] Szlachta polska kresowa od wieków tu osiadła, bogata, pyszna i barwna. Łby męskie -  wielkie i uparte, karki trudne do zgięcia, czoła szerokie, buta na twarzach, chociaż korzą się w tej chwili przed Bogiem. Odważni są i szaleńczy, jakżeż zdolni i pracowici. Jakże pyszni w swym „samodurstwie”, nieustępliwi i dufni w sobie. Ileż to krwi, ras i gatunków złożyło się na tę szlachecką kombinację […] A jakżeż inny jest świat pracowników i urzędników.  To ludzie, co przyszli przeważnie za chlebem z głębi Polski, sublaponoidzi lub typ dynarski - śródziemnomorski; ludzie znacznie drobniejsi i delikatniejsi w budowie, eleganccy i wiotcy, sentymentalni i szemrzący z lekka w mowie, jak zwiewna nuta kujawiaka […] (s.  227-229).




W położonym w Koczorówce szlacheckim dworze, w którym straszy zmarły dziadek Fredzio ("wariat, muzyk, szaleniec, dziwak i esteta"), mieszka Ariana, zwracająca uwagę swoją osobliwością nastolatka, lubiąca łazić po dachach i plewić buraki, wraz z matką i francuską guwernantką Luisą, którą gorące serce wygnało z dalekiej, południowym słońcem rozgrzanej, Prowancji, od zapachu winogron i gorącej oliwy, od szarych, oliwkowych drzew i szarawych winnic, od łapacatych o dwukolorowym pniu platanów - do szerokich stepów i wysokich topoli Ukrainy. Poznajemy też Katerinę, córkę lokaja, która swego czasu służyła u dwóch hrabin, ale właśnie zaczyna pracę u nowej pani - młodej i nabożnej, która sporo dzieci chowa, szkółki i ochronki dla dzieci wiejskich zakłada. Nielekkie i pracowite życie ma Klimowa - żona lubiącego zaglądać do butli z gorzałką chłopa i matka dwanaściorga dzieci. Zmarniała i wyczerpana kobieta umiera nagle, przy pieczeniu chleba, tuż po porodzie kolejnego dziecka. A tymczasem w sąsiedniej Pszenorodzi żyje sobie w pałacu bez większych trosk, stale przyciągając mężczyzn swym zewnętrznym powabem i szaloną dezynwolturą, pięć córek hrabiny "Riepusze" ("wymawiaj z francuska" - radzi snujący opowieść wszechwiedzący narrator), jak panią Melę przezwała Grey - studentka z Krakowa. Wszystkie damy na leniwym życiu wyhodowane - wytworne kobiety tego kraju.


16 września 2013

Elegia o Kresach

Przebogata jest literatura poświęcona Kresom. Trudno się temu dziwić, gdyż opowieści na ich temat jest i będzie tyle, ile było polskich rodzin mieszkających na wschodnich ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. I nie tylko polskich.

 Dzisiaj są to tereny obecnej Litwy, Łotwy, Białorusi i Ukrainy. Kresy słynęły niegdyś z tolerancji, gdyż była to ojczyzna wielu narodów, języków, religii i kultur. W XX wieku dwa totalitaryzmy sprawiły, że stały się grobem wielu tysięcy ludzi, jednym z najbardziej zniszczonych i skrwawionych regionów Europy, ziemią okradzioną z tysięcy bezcennych dzieł architektury i sztuki. Jednak nie tylko z takiej perspektywy spogląda na swoje rodzinne strony Tadeusz Olszański, czyli martyrologicznej. Jego książka nie jest też opowieścią o mitycznej krainie, lecz próbą zrozumienia potencjału tkwiącego w utraconych ziemiach, a opiera się on na polskiej, żydowskiej, ukraińskiej i ormiańskiej historii i kulturze. Lwów, Wilno i Stanisławów  są do tego stopnia przesiąknięte przeszłością tych narodów, że żadne nazwy litewskie, białoruskie czy ukraińskie nie są w stanie tego wymazać. Przede wszystkim jednak przesiąknięte są polskością. Potwierdza to  Olszański, pisząc o Stanisławowie (dziś Iwano-Frankiwsk) w "Postcriptum": 

Nazwy można zmieniać nie tylko ulicom, ale również miastom, ale przecież mają one swoją pamięć, swoje sumienie i są trwałymi pomnikami przeszłości. I ciągle, bęz względu na to, jak się to miasto będzie nazywało, najpiękniejsze w nim będzie i pozostanie to, co było i na zawsze pozostaje Stanisławowem.

7 lipca 2013

Trupie pola




Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie,
Zapomnij o mnie.

(Adam Mickiewicz)


Recenzja ku pamięci pomordowanych Polaków na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej


We wprowadzeniu do książki, do której lektury chcę w przededniu 70. rocznicy rzezi wołyńskiej zachęcić, ks. prof. Józef Marecki opowiada przejmującą i symboliczną historię dziewczynki w czerwonej sukience. Jako historyk badający relacje polsko-ukraińskie wielokrotnie przemierzał Wołyń, Podole, Lwów i Kijów. Dwadzieścia lat temu w Kamionce Strumiłłowej (dziś Buskiej) przyszła do niego starsza kobieta, która chciała się wyspowiadać „przed ksiondzem z Polszy”, ale w imieniu jej nieżyjącego ojca. Na taką formę spowiedzi ksiądz jednak nie mógł się zgodzić. Dopytywana, dlaczego zamierzała się wyspowiadać w imieniu swojego ojca, opisała zgromadzonym w kościele wiernym, jak wyglądała jego śmierć. Ojciec umierał w strasznych męczarniach, rzucając wyzwiskami i bluźnierstwami. Opowiedziała także o swoim dzieciństwie. Urodziła się na Wołyniu w posiadającej dosyć duży majątek i szczęśliwej rodzinie. Z rodzicami uczęszczała na cerkiewne nabożeństwa, wspominała także szkołę z polską nauczycielką oraz koleżanki z sąsiedztwa. Po wybuchu wojny zdawała sobie sprawę, iż bolszewików należy się bać. Ojciec ukrywał ziarno i stale pouczał ją, iż nie wolno jej nikomu nic zdradzić. Kolejna wojna sprawiła, że Ukraina stała się wolna. Z matką spała na strychu, gdyż pozostałe pomieszczenia zajmowali mężczyźni, którzy zbierali się w ich domu. Zapamiętała, że to wtedy zaczęły się kłótnie między jej rodzicami, a ojciec ciągle gdzieś znikał na kilka nocy. Wracał brudny, pijany i zakrwawiony. Przywoził wiele rzeczy: meble, sprzęt gospodarczy, kury i kaczki, ubrania. Matka płakała i błagała męża, by więcej już nie wyjeżdżał. Pewnego dnia przywiózł dla swej córki czerwoną sukienkę, poplamioną, chyba krwią, więc matka ją wyprała. Załatała także małą dziurkę na wysokości serca. Okazało się, że świetnie pasuje. W całej wsi żadna dziewczynka nie miała takiej sukienki. Jedna z sąsiadek powiedziała jej, że „wygląda jak polska panienka”. Jednak wówczas jeszcze nic nie rozumiała. Okrutną prawdę o tej sukience pozna wiele lat później. Po zamążpójściu opuściła rodzinną wioskę i pracowała w kołchozie. Dowiedziała się, jak naprawdę wyglądała wojna, w której brał udział jej ojciec, i zrozumiała, że nosiła sukienkę swej polskiej rówieśniczki, której serce przebił ukraiński nóż. Po powrocie w rodzinne strony dręczyła ją przeszłość. Pytana o czas wojny, matka odpowiedziała, że „wszyscy mordowali, bo tak trzeba było”. Od ojca usłyszała zaś kilka przekleństw i  pytanie: „czy ci źle w wojnę było, brakowało ci czego?”. Później, jak wspominała, żyła w biedzie i nieszczęściu. I pomyślała sobie, że jak wyspowiada się w imieniu ojca przed polskim księdzem, to może Pan Bóg jej i rodzicom wybaczy. Opowiedziana przez księdza historia swojego spotkania z Ukrainką jest dla niego kwintesencją wydarzeń, do jakich doszło na Wołyniu w 1943 roku. Ewa Siemaszko z kolei podkreśla w swoim wprowadzeniu do lektury książki dr Szarkowej, że podczas II wojny światowej naród polski był ofiarą trzech ludobójstw  - niemieckiego, sowieckiego i ukraińskiego. Ta prawda powoli, ale jednak przebija się do naszej, polskiej, świadomości. Ale czy nasi sąsiedzi ją pojmują i przyjmują? O tym, jak ciężko dziś zmierzyć się Ukraińcom i Kościołowi Greckokatolickiemu z przeszłością, można przeczytać w końcowych rozdziałach książki Joanny Wieliczki-Szarkowej.

Historyczka podaje, że ponad 100 tysięcy (według niektórych źródeł, 130 tysięcy) Polaków padło ofiarą niespotykanego ludobójstwa. Tej tragedii nie można zrozumieć bez tła historyczno-geograficznego. Autorka przybliża więc najpierw czytelnikom długie dzieje Wołynia oraz opisuje jego położenie i sielską przyrodę. Przywołuje postaci znanych Polaków związanych z tą krainą leżącą niedaleko, bo między górnym Bugiem i Słuczą (do stolicy Wołynia, Łucka, trzeba z Warszawy pokonać tylko 400 km). W końcu XVIII wieku, gdy ziemia wołyńska znalazła się częściowo pod zaborem rosyjskim, a częściowo austriackim, pojawiały się wśród Ukraińców zachowania zapowiadające późniejsze tragiczne wydarzenia, w których podczas dwóch wojen światowych z wielką mocą odżyły okrutne, krwawe tradycje kozaczyzny hajdamacczyzny, prowadzące do niewyobrażalnych cierpień tysięcy niewinnych i bezbronnych Polaków. Nie mogło zabraknąć wzmianek o Zofii Kossak-Szczuckiej i Kornelu Makuszyńskim, którzy byli naocznymi świadkami dantejskich scen, jakie rozgrywały się w listopadzie 1917 roku. Bolszewicy zniszczyli ponad sto polskich dworów i folwarków, w tym pałac Sanguszków w Sławucie. Właściciela tych dóbr, Romana Sanguszkę, bandyci bestialsko zamordowali. Autor Awantury o Basię, który także widział, jak to określił, szaleństwo zbolszewizowanych Ukraińców, niezwykle sugestywnie opisał, jak ludzkość została sponiewieraną po tysiącu lat chrześcijaństwa w tym kraju. Wyrażał nadzieję, że może przyjdzie jeszcze ten czas, że i ten człowiek oszalały, co piłą rzezał człowieka i gwałcił dzieci, stanie nagle nieprzytomny z lęku przed ohydnym widmem tego czynu i człowiek się w nim odezwie? Nie przypuszczał, że to szaleństwo może się powtórzyć...

13 sierpnia 2012

Książka o winnicach na Podolu i polskim losie




Czy możemy jeszcze coś zmienić w tym krajobrazie pamięci polskich bohaterów i ofiar tragicznej historii XX wieku, kiedy wszelka polska martyrologia jest tak wyśmiewana, przyjmowana zaporowym ogniem szyderstwa najpotężniejszych mediów i wykreowanych w nich autorytetów?

Doskonałą odpowiedzią na to postawione niedawno przez prof. Andrzeja Nowaka pytanie jest książka Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm Lepszy dzień nie przyszedł już. Mieszkająca dziś w USA autorka kojarzona jest z Melchiorem Wańkowiczem, o którego spuściznę dba pieczołowicie, odkąd pisarz zapisał jej swoje archiwum. Na pokaźny i doceniany dorobek Ziółkowskiej-Boehm składają się jednak książki nie tylko o życiu i twórczości Wańkowicza, którego sekretarką była przed dwa lata, lecz także publikacje oparte na polskiej historii najnowszej. Za książkę Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża otrzymała w 2007 roku nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, rok później Otwarta rana Ameryki była nominowana do nagrody Angelus, a Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon − do Nagrody Literackiej im. W. Reymonta (2010).

Lepszy dzień nie przyszedł już to jedna z tych książek, która może i powinna jeszcze coś zmienić w tym krajobrazie pamięci polskich bohaterów i ofiar tragicznej historii XX wieku. Tego rodzaju publikacje zapadają w duszę i serce, zmieniają nasze postrzeganie najnowszej historii, gdyż uświadamiają, że każda z ofiar dwóch totalitaryzmów: nazizmu i komunizmu, miała imię i że każda zasługuje na ludzką pamięć. Dzięki publikacji Ziółkowskiej-Boehm możemy zobaczyć drugą wojnę światową przez pryzmat losów trzech rodzin żyjących przed jej wybuchem na wschodnich terenach II RP. Niesamowicie przejmujące są te trzy opowieści snute przez Polaków mieszkających niegdyś na Kresach. Pisarka oddała im głos, pozwoliła im opowiedzieć o przeżytej przez nich gehennie wojennej. Z kart książki przebija się wdzięczność kresowiaków za możliwość otworzenia się i opowiedzenia o swoich cierpieniach. Dawno z nikim o tym wszystkim nie rozmawiałam tak jak teraz z Panią… Słowa jednej z bohaterek książki – Joanny Synowiec, świadczą o tym, że o swojej martyrologii nie chcieli mówić przez lata. Jednocześnie mieli też poczucie, iż nie chcieli jej słuchać ich najbliżsi. A my? Czy chcemy ich słuchać? My, którzy nie doświadczyliśmy głodu, nędzy i wojny? Nie obruszamy się czasem często, gdy ZNÓW obchodzimy choćby rocznicę Powstania Warszawskiego? ZNÓW ta martyrologia… Tak nam każą myśleć niektóre medialne autorytety, których wywody bywają wielce pokręcone. A przecież pamięć o polskich bohaterach oraz ofiarach nazizmu i komunizmu to nie tylko nasz polski, lecz przede wszystkim ludzki obowiązek.